niedziela, 27 grudnia 2015

Joann Sfar - Kot Rabina (tomy 1-6)

Algier. Początek XX wieku. To czasy, kiedy Algieria nie była jeszcze tak skrajnie islamska. Francuski kolonializm, w którym brali udział także Żydzi, zaowocował stworzeniem licznej społeczności żydowskiej w stolicy. Właściwie wystarczy spojrzeć na liczby, mówią same za siebie. W całym kraju żyło wtedy blisko 140 tysięcy Żydów. Nie stanowiło to może pokaźnego procentu, ale z pewnością imponowało bardziej niż dzisiejsza garstka. 600 osób w całym kraju, jak podaje Wikipedia.



niedziela, 20 grudnia 2015

Michel Houellebecq - UIegłość

Z literaturą wiążą się czasem interesujące anegdoty i zdarzenia. Wyobraźcie sobie na przykład zbieg okoliczności, który sprawia, że książka opisująca przejęcie władzy we Francji przez muzułmanów ma swoją premierę w tym samym czasie, kiedy terroryści atakują redakcję odpowiedzialną za godzące w islam karykatury. No cóż – to miało miejsce w rzeczywistości. Uległość Houellebecqa ukazała się jednocześnie z zamachem na redakcję Charlie Hebdo.


wtorek, 15 grudnia 2015

Jakub Ćwiek - Chłopcy. Największa z przygód

Są autorzy, których czytam już w pewnym sensie siłą rozpędu. Urzekli mnie paroma książkami, więc trwam przy nich, nawet jeśli niektóre pozycje mnie rozczarowują. Nawet jeśli fascynacja sprzed kilku lat znacznie już przygasła i nie wczuwam się tak, jak zasiadając jeszcze w gimnazjalnej ławie. Jednym z takich autorów jest Kuba Ćwiek – nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się ostatnim tomem Chłopców. Największa z przygód kończy bowiem kolejną serię autora Kłamcy.



Cień ma przewagę. Zdołał namieszać Chłopcom w głowach i przeprogramować ich wspomnienia. Zdaje się, że właściwie wszystko jest już gotowe i Piotruś Pan może spokojnie przejmować kontrolę. Tyle tylko, że Pan nie chce wchodzić jak do siebie. Gdzie tu miejsce na przygodę i zabawę, kiedy wszystko ma podane jak na tacy? Ale... czy na pewno ma? Dzwoneczek zdołała wyrwać się spod wpływu Cienia i teraz robi wszystko, aby odzyskać swoich Chłopców. Naprawdę wszystko.

Ćwiekowi spodobała się chyba formuła, w jakiej podawał czytelnikom Kłamcę, Chłopcy są bowiem skonstruowani w bardzo podobny sposób. Seria zaczyna się od wesołych opowiadań – jest jajcarsko i przyjemnie. Są motory, jest BANGARANG!, są przekleństwa, sprośne żarty i sprośne czyny. Potem jednak pojawiają się Piotruś z Cieniem, a świat Chłopców przestaje być już tak kolorowy. Największa z przygód to ostatni tom, domknięcie serii. Z góry wiadomo, że będzie się działo – akcja stanęła w miejscu, w którym tylko porządne zamieszanie może cokolwiek rozwiązać. Dzwoneczek musi skonfrontować się z Panem i Cieniem. Musi też ostatecznie rozwiązać sprawy z Chłopcami – w szafie tej rodziny pojawiło się już wystarczająco dużo trupów, żeby nie dało się jej domknąć.

Trupy pojawiają się także w historii, po obu stronach barykady. Życie to nie Nibylandia i Ćwiek doskonale to pokazuje. Śmierć – największa z przygód – jest obecna w Chłopcach i wcale nie jest zabawna. Ta seria to w ogóle coś więcej niż gloryfikacja zabawy i beztroski. To przykład, do czego może doprowadzić brak poczucia odpowiedzialności i pozostawanie wiecznym chłopcem. Dowód, że zabawa i radość są w porządku tak długo, jak długo jest się w stanie z nich zrezygnować, żeby zrobić to, co zrobić należy.

Nie przesadzę, kiedy powiem, że to seria o dojrzewaniu. O dojrzewaniu do brania odpowiedzialności za swoje czyny i pogodzenia się z tym, że świat nie zawsze jest kolorowy. Dojrzewaniu do tego, że nawet najbliżsi czasem ranią, ale trzeba umieć im wybaczać. Brzmi to wszystko trochę patetycznie, ale co poradzę, że o tym te książki - gdzieś w głębi – są?

Zastanawiam się, na którym konwencie padnie teraz pytanie dlaczego zakończenie jest takie beznadziejne? Bo zakładam, że wszystkim tym, którzy kręcili nosem na koniec przygód Lokiego, pożegnanie z Chłopcami też nie przypadnie do gustu. Znów bowiem zapowiada się coś naprawdę grubego, bomba wisi w powietrzu, a kończy się... lżej. Moim zdaniem – bardzo odpowiednio.

Tytuł: Chłopcy. Największa z przygód
Autor: Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 2015
ISBN: 9788379244973
Liczba stron: 400

niedziela, 13 grudnia 2015

Znasz dzień i godzinę

Dzisiaj będzie trochę inaczej. Pogodziłem się już z faktem, że nie dam rady dokończyć Wyzwania. To co - i tak przeczytałem dużo książek, których sam z siebie pewnie bym nie tknął. Teraz jednak czuję już tylko presję, a przez to czytanie przestaje być przyjemnością. A chyba nie o to chodzi, co?

Dlatego dziś totalnie przełamię konwencję, na pohybel rutynie. Jest niedziela, więc niby czas na recenzję wyzwaniową, a nie będzie recenzji w ogóle. Będzie jednak tekst, który mógłbym zakwalifikować do jednej z kategorii - bo to tekst autora o inicjałach jednakowych z moimi. Mój, mówiąc konkretniej. 

Kiedy go pisałem, byłem z niego całkiem dumny. Teraz parę rzeczy zrobiłbym pewnie inaczej, ale nadal uważam, że to dobry tekst. Wiem, że cholernie długi, jak na standardy tego bloga, ale polecam!

czwartek, 10 grudnia 2015

Marcin Mortka - Wyspy Plugawe

W styczniu pojawiła się pierwsza recenzja na tym blogu. Dotyczyła Czarnej Bandery Jacka Komudy. (Piszę Jak Debil, Bo Każde Słowo Wielką Literą.) Dzisiejszą recenzję uznajmy więc za swego rodzaju pętlę – ten rok bowiem powoli się już kończy, a ja znowu napiszę parę słów o piratach.

Zanim jednak przejdę do konkretów, lojalnie uprzedzam – Wyspy Plugawe to już drugi tom przygód Rolanda Wywijasa. Jeżeli któreś z Was nie miało jeszcze okazji sięgnąć po Morza Wszeteczne, a lubi pirackie klimaty i chciałoby to nadrobić – lepiej nie czytać, ponieważ możliwe są spoilery dotyczące pierwszej części. Postaram się ich jak najbardziej uniknąć, jednak to i owo trzeba będzie zdradzić.



Roland Wywijas jest kapitanem jednej z najdziwniejszych załóg pirackich, jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Dowodzi zgrają łachudrów z Mórz Wszetecznych, a powszechnie wiadomo, że pochodzący stamtąd ludzie są bardzo często dziwacznymi mutantami. I tak oto w załodze Rolanda znajdują się Rozbgryzg, który byłby wybitnym politykiem, bo z każdym słowem leje wodę, Ognik – ten z kolei potrafi wygłaszać dość... ogniste przemówienia – czy Grzmot, satyr mówiącytakszybkożeniemalniesposóbgozrozumieć. Sam Wywijas też nie jest zresztą najzwyklejszy – z pleców wyrastają mu macki, idealnie nadające się do podduszania i szarpania piratów.

Kapitan z załogą zdążyli już sporo namieszać. Starczy powiedzieć, że Rolandowi udało się nawet trafić do piekła. A później z niego wyjść! Tyle tylko, że wiadomo, jak to z tymi diabłami jest – nie puszczą cię nigdzie, dopoki nie postawisz parafki w odpowiednim miejscu. A jak już postawisz, to po zawodach, mają na ciebie haka. Nic więc dziwnego, że na kartach Wysp Plugawych Roland miota się i kombinuje, aby jakoś uwolnić się i całą załogę od piekielnej dokumentacji. Ale cyrografy to nie wszystko – znajdzie się też miejsce na łodzie podwodne, zbłąkane dusze i utarczki z przeszłości.

Polubiłem tę zbieraninę. To bez dwóch zdań ciekawa załoga i nie tylko przez nadprzyrodzone zdolności niektórych jej członków. Miło czyta się o ich trwodze na dźwięk słów mających więcej niż cztery sylaby, przyjemnie jest być świadkiem ich wzajemnych docinek. W końcu można się zachwycić tym, jak poprowadzona została postać Rolanda – niby to kawał gnoja i nieznoszący sprzeciwu, twardy kapitan, a jednak miewa przebłyski, momenty, w których myśli ciepło o swoich kamratach. To taki surowy, ale w gruncie rzeczy kochający ojciec.

Nie znam się na statkach i żegludze. Totalnie. Największy okręt nad jakikolwiek sam sprawowałem kontrolę mieścił jedną osobę i był dmuchany. Mortka natomiast zrobił porządny research i w książce nie brak fachowej terminologii. Bardzo się cieszę, że wszystkie maszty zawierają w swojej nazwie jednak człon -maszt, a burty -burtę, bo – chociaż mogłem mylić strony – całość i tak dało się przeczytać bez nieustannego ślęczenia z nosem w słowniku. Choć nie ukrywam, że orlopdek musiałem guglować.

Co tu kryć – podobało mi się. Znowu. Momenty, które miały być zabawne, rzeczywiście były zabawne, tęgie rozkminy Rolanda zasługują na oklaski, a przedstawiony na kartach książki piracki żywot sprawia, że aż chce się zaciągnąć na jakiś okręt. Albo chociaż obejrzeć Piratów z Karaibów... Jestem na tak. Myślę, że tych, którzy czytali Morza Wszeteczne do Wysp Plugawych szczególnie zachęcać już nie trzeba, ale wszystkich tych, którym ta przyjemność umknęła, bardzo zachęcam.


A że książkę wygrałem dzięki jednemu z najdurniejszych pomysłów, to już nie będę się chwalić.

Tytuł: Wyspy Plugawe
Autor: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2015
ISBN: 9788328021280
Liczba stron: 382

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Świąteczny prezent dla mola książkowego



Idą święta, pora pomyśleć o prezentach.

Mogłoby się wydawać, że obdarowanie mola książkowego to bułka z masłem – wystarczy kupić mu książkę i będzie się cieszył, nie? Więc idziecie do księgarni, przedzieracie się między regałami, oglądacie jedną książkę po drugiej... i nagle okazuje się, że to nie takie hop. Znasz jego ulubionego pisarza? To super, ale zaraz przychodzi ci do głowy, że nie masz pojęcia, co już czytał, a czego jeszcze nie. Może wszystko? Znasz jego ulubiony gatunek? Świetnie, ale hej, hej... można napisać Wiedźmina i można napisać Żmiję... i weź tu teraz traf w coś fajnego.

Oczywiście najlepiej, kiedy znacie biblioteczkę waszego mola i wiecie, co już czytał albo na co ma szczególną ochotę. Załóżmy jednak, że nie macie dostępu do tajników tej wiedzy. I co?

Nie bierzcie bestsellerów z Empiku! Ani mi się, kuźwa, ważcie. Bardzo przepraszam, zeszłoroczny Mikołaju, bardzo mi miło, że o mnie pomyślałeś, ale Zniszcz ten dziennik nie było tym, co tygryski lubią najbardziej. Zniszcz ten dziennik wszędzie również nie będzie. Trzeba pamiętać, że książka sama w sobie jest tylko medium – a do osoby ma trafić przede wszystkim zawarty w niej przekaz.

Jeżeli ktoś połyka jedną pozycję za drugą, kup mu coś, co będzie mógł przeczytać. Tomy przeznaczone do zniszczenia to świetny pomysł i ciekawy prezent, owszem, ale raczej dla osób kreatywnych i uzdolnionych artystycznie. W internecie można znaleźć wiele bardzo ciekawych realizacji – ja jednak zdecydowanie lepiej czuję się w czytaniu niż niszczeniu książek.

Obok dzienników do zniszczenia często można trafić na jakieś ociekające wyrafinowanym humorem Kupy faktów i inne tego typu rzeczy. To też średni pomysł na prezent dla kogoś, kto czyta beletrystykę. Dla fana ciekawostek – owszem. Dla kogoś, kto codziennie wchodzi na joemonstera, żeby przekonać się, czy nie znajdzie tam nowego artykułu o durnotach – jak najbardziej. Ale nie dla kogoś, kogo w literaturze pociągają opowiedziane historie.

No to co kupić? Jeżeli wiecie o kimś, kto jest idolem waszego mola książkowego, dobrym pomysłem może być jego biografia albo wywiad-rzeka. Raz, że to książka, dwa, że dotyka interesujących tematów. Ostatnio nawet dwudziestolatkowie wydają autobiografie (swoją drogą – co potem? Sequel?), więc szanse, że ulubieniec waszej ofiary również takową posiada. Chyba że to pan Wojtek, robiący najlepsze pączki na Jeżycach... wtedy możecie się rozczarować.



Nie umiem przekonać się do czytania e-booków. Jestem bardzo konserwatywny, kiedy chodzi o książki i zdecydowanie wolę papierowe wersje. Możliwe jednak, że wynika to z tego, że nie posiadam czytnika – a więc obcowanie z książką w formie elektronicznej mam tylko za pośrednictwem komputera. Możliwe, że będący gdzieś w połowie drogi pomiędzy analogowym, papierowym tomem i ekranem monitora przekonałby mnie do elektronicznych wydań. Na pewno nie umiałbym się w taki sposób uczyć, przyswajać z tego rzeczy, które będę musiał zapamiętać, ale lekka literatura, ta czytana dla przyjemności, mogłaby w sumie się nadać. A o ile lżejsze stałyby się wszystkie walizki!



Czytelnictwo to jednak nie tylko sam akt czytania. To także – przynajmniej w moim przypadku – radość z posiadania książek. Może jestem odszczepieńcem, ale czuję się chory na myśl, że miałbym oddać książkę do biblioteki. Zdecydowanie wolę zostawiać je potem na regale. Lubię sobie rzucić potem na nie okiem i ucieszyć się na ten widok. Nie patrzcie tak na mnie, Hermiona uwielbiała zapach pergaminu! Możecie więc spróbować zadbać o to, żeby taki regał dobrze wyglądał. Kupcie albo – jeżeli jesteście kimś, kto wiedziałby, co zrobić ze Zniszcz ten dziennik – sami stwórzcie jakieś fajne podpórki na książki.

Opowieści nie żyją zresztą jedynie na kartkach papieru. Często wydostają się poza nie. Dlatego na mojej ścianie wisi plakat przedstawiający Fight Clubowe mydło, a na jednej z koszulek mam Lokiego z Kłamcy Ćwieka. Jeżeli wasz mól książkowy ma jakieś uniwersum albo jakąś powieść, którą szczególnie lubi, możecie spróbować zorganizować mu związany z tym gadżet.

No i na koniec – książka nie musi służyć do czytania. Można w niej ukryć butelkę alkoholu, słodycze albo zrobić z niej ramkę na zdjęcie. Wystarczy poeksperymentować... albo odpowiednio dobrze przeszukać Sieć.


niedziela, 6 grudnia 2015

Bauer, Kaye - Wigilia we dwoje

Recenzja #46 Świąteczna książka

Lubię czasami obejrzeć jakiś lekki, niezobowiązujący film. Może być nawet nastawiony na perypetie miłosne, jeżeli nie wieje od niego straszliwym kiczem. Nie wzbraniałem się przed oglądaniem Przetrwać święta, a Love actually nawet całkiem lubię i jestem przekonany, że jeszcze kiedyś najdzie mnie ochota, żeby to obejrzeć. Dlatego kiedy zobaczyłem, że mam przeczytać książkę, której akcja dzieje się w czasie świąt, pomyślałem – okej, to będzie jakaś lekka lektura z romansem w roli głównej. Nie czytuję takich rzeczy z reguły, a przy tym wyzwaniu miałem zacząć czytać rzeczy, po które na co dzień nie sięgam – więc pasuje jak ulał. I tak oto trafiłem na książkę o porywającym tytule Wigilia we dwoje.

Jakość grafiki adekwatna do jakości powieści ;)


Charli McKenna jest właścicielką firmy Prawie jak żona. Zasadniczo zajmuje się ona świadczeniem usług dla zabieganych, stale zapracowanych biznesmenów. Nie masz żony, a ktoś musi przygotować kolację dla współpracowników? Załatwimy to. Musisz przygotować dom na przyjęcie? Zgłoś się do nas. To usługi tego typu.

Pewnego dnia do firmy zgłasza się Max Taylor, bogaty i niesamowicie przystojny facet. Ma dość nietypowe zlecenie – chce, żeby Charli udawała jego żonę na pełny etat. Dziewczyna ma się do niego wprowadzić i utrzymywać towarzystwo Maksa w przekonaniu, że są parą. W pierwszej chwili Charli nie chce się na to zgodzić, ale potem wizja pływania w pieniądzach i piękny uśmiech Maksa ją przekonują. Oczywiście wszystko ma przebiegać profesjonalnie i nie może być nawet mowy o jakimkolwiek zaangażowaniu emocjonalnym.

Ale – co za niespodzianka! - serce nie sługa. I oni jednak się w sobie zakochują, jednak zostają szczęśliwą parą, jednak profesjonalizm przestaje być ważny, kiedy do głosu dochodzą uczucia. Cóż za zaskoczenie, cóż za plot twist, cóż za nieszablonowość.

Nie no, tak bardziej serio – doskonale wiedziałem, za jaką książkę się zabieram i nie miałem największych wątpliwości, jak potoczą się losy bohaterów. To ten typ literatury, przy którym wystarczy przeczytać kilka pierwszych stron, aby nie musieć już czytać dalej. Ja jednak naiwnie liczyłem na jakieś smaczki. Nie będzie zaskakująco, to może chociaż zabawnie? Wzruszająco?

Było do bólu naiwnie i słabo. Na miejscu kobiet bym się obraził, bo książka pokazuje, że można być totalnym dupkiem, ale mieć trochę hajsu i dzięki temu zdobyć prawdziwą miłość każdej laski. Będąc facetem też czuję się urażony, bo główny bohater, zdobywca kobiecych serc i chyba wzór idealnego mężczyzny, jest płytki jak kałuża i nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Jest personifikacją tej książki?

Brakowało jakiejkolwiek sceny, która wywołałaby emocje. A nie, sorry. Moment, w którym Max stwierdził, że Charli wie o nim więcej niż przyjaciele wprawił mnie w zażenowanie. Bo w powieści nie było właściwie ani słowa o tym, jak oni się nawzajem poznają i odkrywają. Było natomiast dużo spontanicznych pocałunków, plucia sobie za nie w brodę i kolejnych pocałunków.

Muszę obejrzeć Love actually i odzyskać wiarę w romantyczno-świąteczne rzeczy. Udanych Mikołajek!

Tytuł: Wigilia we dwoje
Autor: Pamela Bauer, Judy Kaye
Wydawnictwo: Harlequin
Data wydania: 1998
ISBN: 8371493045

Liczba stron: 155

niedziela, 29 listopada 2015

Lewis Carroll - Alicja w Krainie Czarów

Recenzja #45 Zakazana książka

Chyba nie lubię czytać klasyki. To znaczy – może nie tyle czytać, co później o niej mówić. Nie lubię mówić o książkach, które wszyscy znają, które zostały przeanalizowane na tysiąc różnych sposobów i które zachwycają wszystkich. Albo przynajmniej wszyscy czują olbrzymią potrzebę mówienia o tym, że ich zachwyciły – bo to przecież klasyka. Nie jest trochę tak, że to się samo napędza? Czytam gówno, ale krytycy się nad tym spuszczają, to przecież nie powiem, że mnie nie urzekło, bo wyjdę na durnia. I wszyscy moi znajomi też są urzeczeni!

No cóż. Nie mam pojęcia, jakie macie zdanie na temat Alicji w Krainie Czarów, może naprawdę Was, hehe, oczarowała i to wasza niezależna opinia. Nie mam pojęcia, ale ja czuję się lekko rozczarowany.


Fabułę książki znają chyba wszyscy. Alicja siedzi na łące z siostrą, nagle dostrzega królika. Podąża za nim do króliczej nory, przez którą przedostaje się w bardzo dziwne miejsce – tam, gdzie zwierzęta mówią ludzkim głosem, dziewczynka może rosnąć i maleć do nieprawdopodobnych rozmiarów, a wszystkim trzęsie Królowa Kier, marząca o powszechnej dekapitacji. Alicji przytrafiają się naprawdę dziwne przygody, które ostatecznie okazują się jedynie snem. Ups, spoiler, sorry. Ale chyba o tym wiedzieliście, prawda?

We wstępie do książki przeczytałem, że Alicja w Krainie Czarów jest wyjątkowa, ponieważ jest powieścią kompletną na dwóch płaszczyznach. Idealnie trafia do dzieci, jako prosta i przyjemna opowiastka, a jednocześnie przekona do siebie także ludzi dorosłych, ponieważ drzemie w niej głębia – jak chociażby analiza snów.

W takim razie obawiam się, że jestem zawieszony gdzieś dokładnie pomiędzy dzieciństwem i dorosłością. Nie zachwyciłem się historią dziewczynki, która wpadła do króliczej nory i nie chłonąłęm jej z otwartymi ustami, jak pewnie robiłby to ktoś dużo młodszy. Wiek to jedno, a ogólna znajomość całej fabuły – drugie. Liczyłem jednak, że wciągnie mnie to drugie, przeznaczone dla dorosłych dno. No i... jakoś nie do końca. Bo Alicji się przysnęło, okej. I bodźce zzewnątrz wpływały na to wszystko, co projektował jej mózg, okej. I w śnie działy się niestworzone rzeczy, panował w nim chaos, a cała logika była jedynie bardzo pozorna – to znaczy historia wydawała się spójna i konkretna na pierwszy rzut oka, ale gdyby się lepiej zastanowić, to nic się tam kupy nie trzymało.

I to jest ta super analiza snów? Wiem, że książka ma już swoje lata i trzeba na nią patrzeć przez ten pryzmat, ale kaman, przecież takie informacje dotyczące marzeń sennych jest w stanie wyciągnąć z własnego doświadczenia każdy przeciętnie rozgarnięty trzynastolatek. Przypuszczam, że nawet taki, który nie do końca wie, jak wygląda flaga Unii Europejskiej (niezorientowanych odsyłam do materiału Filipa Chajzera, chociaż ostrzegam, że robicie to na własną odpowiedzialność).

Carroll napisał fajną książkę dla dzieci i pięknie wbił się w kanon literatury, ale obawiam się, że nic poza tym. Chociaż mogę się mylić – bardzo chętnie dowiem się, co Wy widzicie w Alicji? Z jakiegoś powodu stała się w końcu tak popularna i coś sprawiło, że tylu artystów tak chętnie się do niej odwołuje.

Szacun za humor. Ostatnio psioczyłem na żałosne żarciki Bretta. Teraz może nie śmiałem się w głos, ale doceniam starania tłumacza, żeby oddać wszystkie niuanse gier słownych. A było ich naprawdę sporo. I bardzo podobały mi się narkotyczne odwołania – zauważyliście, że po grzybach Alicji totalnie zmieniła się perspektywa z jakiej postrzegała świat?

Książka znalazła się w tej kategorii, ponieważ w 1931 roku zakazano jej w chińskiej prowincji Hunan. Wikipedia podaje, że wynikło to z przekonania, że zwierzęta nie mogą mówić ludzkim głosem i nie powinny być stawiane na tym samym poziomie co ludzie. Nie ma co się oszukiwać, Chińczycy wysunęli potężne argumenty. Nawet nie próbuję polemizować!

niedziela, 22 listopada 2015

Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

Recenzja #44 Książka, która została wydana w roku twoich narodzin

Za mało czytałem Pilcha, żeby móc powiedzieć, że jestem fanem jego literatury. Dwie książki wiosny nie czynią, jak mówi stare porzekadło. Tak się jednak złożyło, że już Pod Mocnym Aniołem zrobiło na mnie tak dobre wrażenie, że kiedy zorientowałem się, że w 1993 roku po raz pierwszy wydano Spis Cudzołożnic, bez większego namysłu zdecydowałem, że to właśnie będzie książka, którą przeczytam przy okazji tej kategorii.


Główny bohater, Gustaw, jest polonistą. Niespełnionym literatem, miłośnikiem kobiet i albańskiego koniaku, mężem i życiowym nieudacznikiem. Takim totalnym niedojdą, jeśli mamy być szczerzy. Pewnego dnia dzwoni do niego telefon – okazuje się, że do Krakowa przyjedzie szwedzki intelektualista i potrzeba kogoś, kto oprowadziłby go po mieście. Gustaw nadaje się do tego najlepiej, więc pada na niego. I stąd bierze się cała historia.

Trudno tak naprawdę powiedzieć, czy ten Szwed rzeczywiście błąka się za Gustawem. Trudno nawet jednoznacznie stwierdzić, czy sam Gustaw w ogóle gdzieś chodzi, a nie tylko siedzi w bezruchu, podziwiając panoramę Krakowa i pozwalając myślom błądzić po mieście. Jakkolwiek nie jest, ta wycieczka ze szwedzkim intelektualistą jest jednocześnie wycieczką przez życie Gustawa. Jest podróżą po jego wielkich planach, które spaliły na panewce, po jego podbojach miłosnych, które nie miały nic wspólnego z filmowymi miłościami, a także po jego traumach z dzieciństwa, ciągnących się za bohaterem do dziś. Nie brak także rozważań nad kondycją polskiego protestantyzmu.

Za tymi tematami Pilch przemyca wszystko to, co zdaje się być dla niego typowe – ironiczne filozofowanie o życiu ukryte za groteskowymi scenami. Nie brak też wzmianek o pociągu do alkoholu. Sam język nie jest tak piękny – choć, zdaniem wielu, bardziej pasowałoby tu określenie grafomański – jak w nowszych książkach autora, ale wciąż pojawiają się momenty, którymi można się zachwycić.

No i Kraków. Ale ja uwielbiam to miasto, więc nie jestem obiektywny.

sobota, 21 listopada 2015

Siłaczka - trailer

Niedawno usłyszeliśmy na zajęciach polecenie: Weźcie na warsztat jakąś lekturę i zróbcie z niej hit filmowy, hollywoodzki blockbuster. Wiem, że literatura jest piękna, cudowna, fascynująca i nie powinno się w niej nic zmieniać, ale zbezcześćmy ją. Ponaginajmy. No to skorzystałem z tego, że niedawno czytałem Żeromskiego i rozpisałem trailer Siłaczki. Gotowi?

Na lepszy plakat niestety nie starczyło budżetu
Paweł – Jude Law – ma na sobie białą koszulę, przetarte spodnie i kaszkiet. W ręku trzyma zniszczoną aktówkę. Idzie niepewnie, powoli, z wahaniem. Zmierzcha. Lekarz zatrzymuje się na moment przed drewnianą, tu i ówdzie nadłamaną tablicą. Welcome to Obrzydłówek. Niepewnie stawia kolejne kroki.
Skrzypi okiennica. Buty Pawła wzbijają w powietrze kurz, kiedy powoli przesuwa się zaniedbaną ulicą. Nagle słychać mlaśnięcie.
W mroku widać błysk. To oczy. Pod obdartą ścianą kuca zarośnięty, parszywie wyglądający starzec. Oburącz przyciska do ust coś, co przed miesiącem z bólem serca można by nazwać chlebem. Paweł kuca przy nim i wyciąga do niego rękę. Starzec krzyczy dziko.

Przybył, by nieść pomoc.

Ciemny pokój, zasłonięte okna, przygaszone światła. W powietrzu unosi się papierosowy dym. Panuje gwar. Przy stole siedzą mężczyźni – ubrani w eleganckie garnitury, ociekający jednocześnie tłuszczem i bogactwem. Grają w karty, a w tle przechadzają się roznegliżowane, ponętne kobiety. Zbliżenie na twarz wąsatego, cięcie, zbliżenie na łysego mężczyznę śmiejącego się głośno. Ma wstawiony złoty ząb.

Ale nie wszystkim było to na rękę.

Paweł wchodzi do małego pokoju. Podłoga skrzypi, kiedy zbliża się do łóżka. W tle regał, na którym stoi kilka książek. Paweł pochyla się nad leżącą.
Zbliżenie na jej twarz. Bladą, nieobecną.

Dawna miłość.

Dwór. Ulewa. Burza. Zbliżenie na mokrą twarz Pawła, który przekrzykuje grzmoty. Musisz przywieźć leki! Jedź! Teraz!
Chłopiec zrywa się do biegu, piorun przeszywa niebo jeszce na moment rozświetlając jego sylwetkę – potem znika bez śladu w ciemności.

Wyścig z czasem

Wyraźnie młodsza kobieta z łóżka spaceruje korytarzem uczelni. Dogania ją Paweł i łapie pod ramię. Zaczynają się śmiać.
Spacerują łąką. On zrywa kwiaty, ona udaje, że nie chce ich przyjąć.
Łapią się za ręce.

Bolesne wspomnienia.

Kobieta siedzi w niewielkim pokoiku. Jest chuda, biednie ubrana. Jedyne światło zapewnia dogasająca świeca. Obok siedzi młody chłopiec, próbuje piać. Kobieta pochyla się i coś mu wyjaśnia. Ze smutkiem spogląda na świecę.

SIŁACZKA



czwartek, 19 listopada 2015

Osamu Tezuka - MW

Raz na jakiś czas zdarza mi się przeczytać komiks. Najczęściej dzieje się to wtedy, kiedy koleżanka z roku z tajemniczym uśmiechem powie mam coś dla ciebie, Barni. Doświadczenie zdobyte podczas lektury Persepolis i Fun Home przypomniało o sobie, kiedy Dominika wyjmowała z torby kolejne grube tomiszcze. Jest bardziej o gejach czy pedofilach? - zapytałem, w sumie bardziej w formie żartu niż serio. Dlatego rozbawiło mnie, gdy usłyszałem poważną odpowiedź Jest wątek homoseksualny, ale nie jest najważniejszy dla fabuły.

O czym mowa? O MW autorstwa Osamu Tezuki.



Yuki jest pracownikiem banku. Całkiem dobrze radzi sobie z liczbami, dlatego w pracy jest szanowany i doceniany. Przy okazji cieszy się wielkim powodzeniem u kobiet, chociaż to akurat może mieć związek z jego bratem, aktorem teatru Kabuki. Oprócz tego Yuki jest bezwzględnym mordercą, homoseksualistą i – ogólnie rzecz biorąc – kawałem gnoja.

Oprócz Yukiego istotną postacią jest również ojciec Garai. Duchowny, którego z mordercą łączy przedziwna historia. Przed piętnastoma laty los sprawił, że tylko oni, dwaj chłopcy, przeżyli katastrofę, jaka dotknęła wyspy, na której się akurat znajdowali. Co to za katastrofa? Co albo kto się za nią kryje? W jaki sposób na nich wpłynęłą? Tego próbuje dociec Yuki... z nieszczególnie moralnych pobudek.

MW to manga wydawana w latach 70. Nie ma więc co się dziwić, że kreska może odstawać od tego, do czego przyzwyczaiły nas dzisiejsze standardy. Wciąż jednak – moim zdaniem – jest bardzo przyjemna. Dość prosta, rysunki nie powalają na kolana, ale dzięki temu całość zyskuje właśnie taki oldschoolowy klimat. Mnie absolutnie to nie przeszkadza.

Przeszkadza mi natomiast nieco naiwność tej historii, a raczej prostota, z jaką przychodzi Yukiemu osiąganie własnych celów. Być może tym razem zawiniło medium – może ta postać lepiej sprawdziłaby się w filmie. Wiecie, taki przytulny psychopata, który tu się uśmiechnie, tu puści oczko, tu powie komplement, tu wbije nóż w gardło. Komiksowy Yuki mnie nie kupił i łatwość, z jaką owija sobie innych wokół palca to dla mnie największy mankament całej historii. Wierzyć mi się nie chce też w skuteczność jego przebrań, ale tutaj można naciągać – ostatecznie jest bratem znanego aktora, może mieć do tego smykałkę.

Sama historia natomiast jest o tyle interesująca, że nieustannie się rozwija. Parę razy zdawało mi się, że wszystko zmierza już do końca i zaraz wszystko będzie jasne, a tu psikus – pojawił się kolejny wątek, kolejny element, który trzeba wkomponować w fabułę i poprowadzić akcję dalej. Lubię takie wodzenie za nos i bardzo boli mnie fakt, że książka w wersji fizycznej nie pozostawia złudzeń – są dalsze strony, więc musi być dalsza akcja.

Manga jak manga – dla mnie to ciekawa forma podania historii. Z MW nie wynika za wiele i nie ma sensu doszukiwać się tu wielkich przesłań. To po prostu całkiem sympatyczna historia o całkiem niesympatycznym mordercy.

Tytuł: MW
Autor: Osamu Tezuka
Wydawnictwo: Vertical
Data wydania: 2010
ISBN: 9781934287729
Liczba stron:
584

niedziela, 15 listopada 2015

Stefan Żeromski - Siłaczka

Recenzja #43 Książka, którą powinieneś przeczytać w szkole, ale jakoś nie wyszło

Różne kategorie sprawiają mi różną trudność, kiedy trzeba przyporządkować do nich odpowiednią książkę. Są jednak takie, które nie stanowią żadnego problemu – ta jest jedną z nich. Lektury przestałem czytać jakoś w podstawówce, uznawszy je za nudne. Całe gimnazjum i liceum przejechałem na streszczeniach i świeceniu oczami. Liceum skończyłem z tróją z polskiego... żeby dziś mieć wykształcenie wyższe w tym kierunku. Różnie w życiu bywa, co?

Przyznam, że rzecz, którą przeczytam, wybierałem pod kątem długości. Bo to naprawdę nie jest tak, że przestałem czytać lektury z leserstwa. Przestałem, bo zupełnie mnie nie interesowały, bo uważałem je za nudne i rozwlekłe. I znaczną część dalej za taką uważam. Dlatego postawiłem na nowelkę, bo co się będę męczył z czymś, co mi kompletnie nie leży, hę?



Fabuła jest prosta jak konstrukcja drutu. Zakładam, że każde z was może nie czytało, ale przynajmniej wie, o czym jest Siłaczka Żeromskiego, dlatego pozwolę sobie na streszczenie całości. Zabawię się w Miecia Masochistę, którego w tym miejscu mogę z całego serca polecić i jednocześnie nadać temu postowi jakiegoś większego przesłania. Bo przesłanie tej nowelki jest dość mizerne.

Jest sobie Paweł Obarecki. I ten Paweł jest lekarzem. Dowiadujemy się, że kiedyś był młody i pełen zapału, chciał pomagać biednym i w ogóle, ale trafił do Obrzydłówka i mu obrzydło trochę to wszystko. Zaczął się zadawać z elitą, grać z nimi w karty i coraz bardziej obojętnieć. I jak kiedyś myślał, że biedzie trzeba pomagać, tak teraz zaczął myśleć, że jak jedzą ten gruz, to trudno, widocznie im smakuje. Ale pewnego dnia do Pawła przybiegł chłopak z pobliskiej wsi z informacją, że tamtejsza nauczycielka jest bardzo chora. No to nasz lekarz tam pojechał i zobaczył, że w łóżku leży kobitka, którą znał.

Nasza Siłaczka. Laska, w której Paweł się kiedyś podkochiwał. Która studiowała ważne rzeczy, ale ostatecznie skończyła bez hajsu, ucząc biedne dzieciaki i przymierając głodem. Teraz była już ciężko chora, tak ciężko, że Paweł nie bardzo mógł jej pomóc. Wysłał chłopca do Obrzydłówka po chininę, ale tamten długo nie wracał, bo koń się zmęczył, więc ostatecznie Paweł pognał tam sam. Jednak kiedy wrócił, było już za późno, bo Siłaczka w tym czasie zdążyła już wziąć i umrzeć. Pawłem to trochę wstrząsnęło – zaczął myśleć o niej, jaka cudowna, wspaniała, oddana idei, walcząca o przekonania, przedkładająca dobro innych nad swoje. I wydawać by się mogło, że się zmienił, że odzyskał zapał, że znów zacznie biedakom smarować gruz masłem... ale nie.

I w sumie dopiero ostatni akapit sprawił, że się uśmiechnąłem. I dla tego ostatniego akapitu warto sięgnąć po Siłaczkę, poświęcić jej te pół godzinki i uśmiechnąć się nad zakończeniem. Bo jest tak pięknie ironiczne, tak pełne drwiny, że ojej. Co nie zmienia faktu, że bardzo nie lubię Żeromskiego. Zresztą w ogóle nie lubię ani Młodej Polski, ani pozytywizmu. Taki jestem wybredny.

To może, żeby jakoś wzbogacić ten post, wyjaśnię dlaczego nie lubię. Wynika to z tego, że w książkach najwyżej stawiam historię. Ma być ciekawa, ma mnie przygnieść obcasem do ziemi i trzymać tam do samego końca. Tymczasem literatura polska tego okresu jest tak paskudnie rozwlekła, tak rozmemłana, tak nudna, że nie jestem w stanie znaleźć tam kompletnie nic dla siebie. Zastanawiam się czasem, jak wyglądałyby te historie napisane przez jakiegoś współczesnego pisarza, w bardziej nowoczesny sposób. O ile byłyby krótsze? Czy byłyby wtedy bardziej wciągające?

Trudno powiedzieć. Jakieś pomysły?

wtorek, 10 listopada 2015

Peter V. Brett - Tron z Czaszek, księga II

Po raz pierwszy cieszę się, że polskie wydanie Cyklu demonicznego rozbija każdy kolejny tom na dwie części. Dzięki temu przekonałem się, że jest możliwym wydać bardzo dobrą książkę, w której główni bohaterowie tak naprawdę pojawiają się dopiero na kilku ostatnich stronach.




Bo w drugiej części Tronu z czaszek Arlena i Jardira, czyli dwójki ludzi uznawanych za Wybawicieli, mężczyzn, wokół których powstały dwa stronnictwa i w których niemal wszyscy dopatrują się obietnicy na ostateczne pokonanie demonów, tak naprawdę nie ma. Dosyć można było dowiedzieć się o ich losach w pierwszej części. Teraz czas, żeby na pierwszy plan wyszli bohaterowie tworzący do tej pory tło.

No dobra, może trochę przesadzam. Przecież już wcześniej pojawiało się całkiem sporo rozdziałów, w których można było śledzić akcję z perspektywy innych postaci. Jednak w drugiej części Tronu z czaszek istnieje właściwie tylko to. I świetnie! Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Brett opowiada swoją historię. Śledzenie akcji zza pleców wielu różnych ludzi pozwala lepiej rozeznać się w sytuacji geopolitycznej. A zaczyna dziać się tyle, że bez relacji z pierwszej ręki można by się pogubić.

Krasja zaczyna podboje na szeroką skalę. Tysiące Sharum wysłanych do Zielonych Krain maszerują, siejąc strach. Jednak na ich czele stoi nieokrzesany i arogancki Jayan, syn Wybawiciela, którego pycha może zaprzepaścić całą misję. W tym samym czasie jego brat, Asome, zdaje sobie sprawę, że gra o tron... z czaszek wychodzi na ostatnią prostą. W samych Zielonych Krainach również nie jest kolorowo. Ludzie nie potrafią zjednoczyć się w obliczu wspólnego wroga, a polityka i potrzeba władzy wciąż grają pierwsze skrzypce. A sprawy zaczynają przyjmować naprawdę zły obrót...

Tron z czaszek, część druga, to książka, w której trup ściele się naprawdę gęsto. Trudno się dziwić. Na – lekko licząc – ponad trzech tysiącach stron Brett zdołał zbudować tak wiele konfliktów, gierek i rywalizacji, że musiało dojść w końcu do rozlewu krwi. I to w iście Martinowym stylu, bo ofiarami nie są wyłącznie postaci trzecioplanowe i przypadkowi wojownicy.

Nie sposób jednak pisać o tej pozycji w izolacji od całego Cyklu demonicznego. Po lekturze najnowszego tomu, chyba właśnie za sprawą tak dużej rotacji punktów widzenia, bardzo mocno dotarł do mnie wydźwięk całości. Gdybym miał polecić tę serię komuś, kogo nie przekona no, wiesz, są miecze, włócznie, demony, magia i seks, powiedziałbym, że to książki, które każą patrzeć na każdy problem z szerszej perspektywy. Bo tak naprawdę nie sposób ocenić, po czyjej stronie leży racja, kto jest bardziej prawy i komu warto kibicować. Każde stronnictwo, a nawet każdy bohater, ma jakieś swoje motywacje, idee, w które wierzy i które sprawiają, że postępuje właśnie w taki, a nie inny sposób.

Ale żeby trochę się przyczepić – humor w tych książkach jest tak potwornie żenujący, że chyba nawet kabarety na dwójce potrafią bardziej rozbawić. Uszczypliwości bohaterów to poziom żartów o twojej starej i riposty są rzędu chyba ty, głupku. No i tęskno mi do tłumaczeń Marcina Mortki, bo odkąd przekładem zajmuje się ktoś inny, dużo częściej można natknąć się na niefortunne konstrukcje i błędy.

Ale ilustracje są - jak zawsze - taaaaaakim sztosem!

Tytuł: Tron z czaszek [cz. 2]
Autor: Peter V. Brett
Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 2015
ISBN: 9788379640690
Liczba stron: 546

niedziela, 8 listopada 2015

Neil Gaiman - Księga cmentarna

Recenzja #42 Książka, która cię przeraża

Nie jestem nieustraszony. Strasznie boję się na przykład wziąć na ręce dzieciaka, bo zaraz wydaje mi się, że go popsuję. Jestem też pełen obaw za każdym razem, gdy mama próbuje czytać mapę. Ale na książkę, której autentycznie się bałem, trafiłem ostatnio jakieś sześć lat temu. Gdybym miał teraz zwlekać z odhaczeniem tej kategorii do momentu, kiedy znowu jakaś pozycja mnie rzeczywiście przestraszy (Pamiętnik pisany miłością wywołał wiele wstrętnych emocji, ale bliższych obrzydzeniu niż lękowi), prawdopodobnie Wyzwanie skończyłoby się klapą. A tak będziemy mogli przynajmniej udawać, że wszystko gra i buczy. Bo książka, o której dziś napiszę, nie była szczególnie przerażająca – ale to będzie nasza słodka tajemnica, okej?



Jest środek nocy. Panuje zupełna cisza. Jedyne, delikatne światło w pokoju zapewnia wiszący na niebie księżyc. Nagle w tym półmroku widać błysk. Ostrze noża, które tej nocy ma pozbawić życia cztery osoby. Raz, dwa, trzy... Morderca zauważa, że kogoś brakuje. Mały chłopiec, berbeć w pampersie, zniknął.

Na wzgórzu znajduje się stary cmentarz. Przed laty chowano tam zmarłych, ale dziś uważany jest raczej za ciekawostkę niż nekropolię. Dzieci przychodzą tu z dziećmi, żeby zapewnić maluchom świeże powietrze. Właśnie na tym cmentarzu znajduje schronienie mały uciekinier. Chłopiec, któremu mieszkańcy nerkopolii – duchy pochowanych tu ludzi – nadają imię Nikt. Ponieważ jest podobny zupełnie do nikogo.

Pozwoliłem sobie tutaj streścić jakieś trzy, cztery pierwsze strony powieści. Mniej więcej przez tyle czasu było jeszcze w miarę mrocznie i spodziewałem się, że Gaiman może zafundować mi gęsią skórkę. Wiecie – mrok, potrójne zabójstwo, samotny dzieciak i poszukujący go bezwzględny morderca. Brzmi całkiem zachęcająco, kiedy szuka się grozy.

Ale zaraz potem autor daje znać, że nie jest człowiekiem, który potrafiłby przez dłuższy czas utrzymywać powagę. Mieszkańcy cmentarza rozładowują całe napięcie, kiedy dyskutują nad imieniem chłopaka. Potem jest jeszcze dziwniej, jeszcze bardziej abstrakcyjnie i jeszcze zabawniej. Bo Gaiman ma to dziwne poczucie humoru, które do mnie trafia. Często to ponury, nomen omen grobowy humor. Mroczny nastrój pryska. I tyle z przerażającej książki.

Księga cmentarna to tak na dobrą sprawę bardziej zbiór opowiadań niż spójna powieść. Formułą kojarzyć się mogą nieco z dwoma pierwszymi tomami Kłamcy. Co mam na myśli? Na początku dostajemy bohatera, dowiadujemy się – mniej więcej – kim jest i skąd pochodzi. Kolejne rozdziały to mogące funkcjonować autonomicznie, połączone przede wszystkim bohaterami i miejscem akcji opowieści. Każda całostka prezentuje nieco starszego Nika, widzimy jak dorasta i z jednej strony zżywa się z cmentarnym środowiskiem, a z drugiej czuje coraz silniejszą tęsknotę za światem żywych. No i jest jeszcze wiszący nad nim cień mordercy, mężczyzny nazywanego Jackiem.

Gaiman po raz kolejny urzekł mnie zdolnością do budowania rzeczywistości zawieszonej gdzieś pomiędzy realnym światem i fikcją. Jak w Amerykańskich bogach naturalna dla nas przestrzeń miesza się ze światem mitycznym, jak w Nigdziebądź Londyn Pod wyrywa Richarda z jego codzienności, Księga cmentarna spokojnie i konsekwentnie przekonuje czytelnika, że martwa społeczność nie jest niczym szczególnie dziwnym, a Nikt to całkiem normalny chłopiec.

Z Gaimanem jest chyba trochę tak jak z Pratchettem. Albo się ich lubi, albo nie. I jak się lubi, to na zabój, a jak odpychają, to tak bardzo, że lektura nie sprawia żadnej przyjemności. Ja lubię. A kiedy jeszcze dodam do tego piękne ilustracje, to już w ogóle się zachwycam.

Tytuł: Księga cmentarna
Autor: Neil Gaiman
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 2014
ISBN: 9788374804318
Liczba stron: 288

niedziela, 1 listopada 2015

James Patterson - Pamiętnik pisany miłością

Recenzja #41 Pamiętnik

O rany. Terminy gonią, więc nie miałem specjalnie czasu na porządny research i znalezienie czegoś, czego czytanie byłoby przyjemnością. Przejrzałem, co tam stoi w domu na półce i z pewnym zaskoczeniem natknąłem się na Pamiętnik pisany miłością. Posłałem mamie wymowne spojrzenie. Co jak co, ale romansidło o tak kiczowatym tytule? Serio? Trochę się wywstydziła, a potem wyraziła kondolencje, że będę musiał to czytać. Zachciało się, kurna, wyzwań.



Katie ma już wystarczająco dużo lat i wystarczająco mało faceta, żeby nazywać się starą panną. Wtedy jednak poznaje Matta, mężczyznę, który zawraca jej w głowie i wydaje się najlepszym człowiekiem pod słońcem. Nagle jednak, ni stąd, ni zowąd, postanawia ją rzucić. A że rzucanie, widać, mu się spodobało – następnego dnia podrzuca jej pod drzwi pamiętnik. Pisany miłością, tak nawiasem mówiąc.

I tak na dobrą sprawę w tym momencie zaczyna się nasza historia. Okazuje się, że Matt miał żonę, Suzanne i to właśnie ona jest autorką tego pamiętnika. Pisała go do swojego – oraz, ku przerażeniu Kate, Matta – syna, Nicka. Tak o, żeby młody miał fajny prezent od mamy w przyszłości. Bardzo dobry pomysł, jeśli mam być szczery, ale wykonanie – paskudne. Jednym momentem, który aż mnie zabolał, zdążyłem się już podzielić na fanpejczu. Tutaj zacytuję drugi (strona siedemdziesiąta czwarta, gwoli poprawności bibliograficznej):

Podszedł do mnie, po czym powoli, z rozwagą przyciągnął mnie do siebie. Czułam, jak rozpina na plecach guziki mojej bluzki. Dostałam gęsiej skórki. Palce Matta powędrowały w dół, na moje krzyże, po drodze delikatnie mnie pieszcząc. Zdjął ze mnie bluzkę. Patrzyłam, jak jasny skrawek materiału frunie na podłogę.
Stałam blisko Matta, ledwo oddychając. Czułam, że jestem lekko oszołomiona, działam jak w transie.
Zsunął dłonie na moje pośladki. Potem odchylił mnie do tyłu i delikatnie położył na łóżku. Obserwowałam go w świetle księżyca. Był piękny. Jak do tego doszło? Dlaczego nagle spotyka mnie takie szczęście?
Położył się na mnie jak kołdra w zimną noc. Nic więcej na ten temat nie powiem ani nie napiszę.

Pomińmy, że „mnie” stanowi jakieś pięćdziesiąt procent tej wypowiedzi. Autor czy tłumaczka nawalili, okej, ale można też się uprzeć, że to celowa stylizacja – przecież Suzanne nie jest pisarką i może tak kaleczyć język. Ale, kurna, jest matką. Pisze do syna. I serio raczy go czymś takim? Przecież młody ma na imię Nicky, a nie Edyp.

Mamy więc do czynienia z nieco patologiczną relacją rodzicielską. Ale jak tam wypada Pamiętnik pisany miłością jako całość? Autor: James Patterson. Posuwam się pewnie za daleko, ale nieco przywołuje na myśl Roberta Pattinsona. Od niego tylko krok do Zmierzchu. I w tym momencie nasz ciąg zaczyna nabierać sensu. James Patterson i Zmierzch mają coś wspólnego. I to coś wiąże się ze słowami paskudna, naiwna, historia oraz miłosna. Jesteście w stanie zbudować z tego epitet?

Całość jest tak niesamowicie przewidywalna, że to aż straszne. Bohaterowie to idealni ludzie, właściwie pozbawieni jakiejkolwiek skazy. Jedliście kiedyś nutellę z czekoladą, miodem, cukrem i bezami? Ja też nie, ale strzelam, że to mniej więcej ten sam poziom słodyczy, co Pamiętnik pisany miłością. Do porzygu. A zwrot akcji, który chyba miał zaskakiwać i szokować, jest tak naprawdę wyczekiwany od pierwszych stron. I tylko jeden mały szczegół może odrobinę chwycić za serce – mnie zasmucił, serio – ale zaraz znowu wracamy do słodko-pierdzących klimatów i festiwal wymiotów zaczyna się na nowo.

Najgorsze jest to, że to chyba nie jedyna taka książka, co? Ludzie tak piszą... a inni to czytają? Że tak sobie pozwolę na westchnieniową klamrę kompozycyjną – rany...

Tytuł: Pamiętnik pisany miłością
Autor: James Patterson
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2001
ISBN: 8373111859
Liczba stron: 207


niedziela, 25 października 2015

Patrick de Witt - Bracia Sisters

Recenzja #40 Książka z antonimami w tytule

Nie ukrywam, że kiedy zobaczyłem tę kategorię, trochę się przestraszyłem. Nie przychodziła mi do głowy żadna książka, która miałaby coś wspólnego z ciepłym śniegiem, suchą wodą czy czymś w tym stylu. Jest niby Dobry zabójca, ale czytałem go jakieś dwa lata temu – zdecydowanie za krótka odległość w czasie, żeby teraz z przyjemnością do tego wracać. I co tu teraz zrobić? Zwrócić się do Czytelników! Popłakałem na fanpejczu, zadziałało. I tak oto w moje ręce trafili Braca Sisters.



Już sama okładka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Księżyc z ponurą miną stworzoną z głów i rąk tytułowych braci Sisters jest świetny. Sami bracia, narysowani niesamowicie prosto i bez udziwnień, również urzekają. No ale napatrzyłem się i w końcu nadszedł czas na chwilę prawdy – czy treść okaże się równie dobra?

Lata pięćdziesiąte XIX wieku. W Kaliforni wybucha gorączka złota. Wielu śmiałków zmierza tam, mamionych wizją łatwego zarobku i szybkiej fortuny. Nie zawsze jest jednak kolorowo – niektórzy świrują, inni umierają z głodu i zmęczenia. Do Kaliforni zostają skierowani także bracia Sisters, płatni mordercy i zbiry, wyprzedzani przez własną złą sławę. Oni jednak nie zamierzają stać po pas w wodzie i łowić z niej złoto. Jadą tam w innym celu – mają zlecenie do wykonania. Ktoś musi zginąć.

Nie czytałem nic o przygodach Winnetou, nigdy nie sięgnąłem też po powieść awanturniczą. Patrick de Witt i jego Bracia Sisters byli dla mnie pierwszym zetknięciem z westernem w formie pisanej. Westernem noszącym znamiona noir – bywa szorstko, bezpardonowo i wszędzie pełno papierosowego dymu – ale nie pozbawionym także humorystycznych akcentów. Chyba właśnie one sprawiły, że Bracia Sisters przypadli mi do gustu. Nie byłbym już w stanie ekscytować się zwykłym westernem, ale ten, dość niezwykły, bardzo miło mnie zaskoczył.

Główni bohaterowie, Eli – narrator – i Charlie Sisters, mają mocno narąbane w głowach. Charlie to typowy bandyta; skory do mocnych trunków i jatki, marzący o dużych pieniądzach i władzy. Eli jest tym spokojniejszym, na pozór bardziej opanowanym. To jego od czasu do czasu nachodzą myśli o przyszłości. O tym, że może warto skończyć z zawodem mordercy i zająć się czymś innym.

Ta para psycholi da się lubić. Bywają rozbrajający, kiedy w grę wchodzą kobiety. Zdarza się im także zmusić czytelnika do przemyśleń – w momentach, w których ich priorytety nieco się ze sobą rozmijają. W końcu czasem są też po prostu takimi sympatycznymi skurwielami, jak wszyscy ci renegaci z filmów, za których trzyma się kciuki, w ramach dopingowania mniejszemu złu.

A skoro o mniejszym złu mowa, to chyba jest ten moment, w którym warto zakończyć recenzję i odesłać Was na wybory. A w drodze powrotnej możecie zaopatrzyć się w Braci Sisters, bo to całkiem sympatyczna lektura.

Tytuł: Bracia Sisters
Autor: Patrick de Witt
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 2013
ISBN: 9788375365009
Liczba stron: 334

środa, 21 października 2015

Podsumowanie z okazji 67 postów

Gdzieś przegapiłem dziesiąty post, a to pierwsza okrągła liczba. Teraz widzę, że dziewiąty był o śmierci Pratchetta, więc może i lepiej, że zaraz potem nie świętowałem jubileuszu. Pięćdziesiąty pękł przy okazji premiery komiksowego Fight Clubu – dla mnie to było jak święto, ale chyba nieszczególnie dałem po sobie poznać, że je celebruję. Dlatego zdecydowałem się na podsumowanie teraz, bo 67 to piękna liczba. Według tradycji w tym roku ukrzyżowano świętego Piotra i ścięto świętego Pawła. Według książki telefonicznej to kierunkowy do Adolfowa. Według rządu to idealny wiek emerytalny. Według matematyki to obecny wiek ludzi urodzonych w 1948 roku. Według mnie to dobry czas na podsumowanie.



Pierwszy post na blogu pojawił się w trzecią niedzielę stycznia – oznacza to, że mam dwa tygodnie w plecy z Wyzwaniem. To znaczy tyle, że albo wezmę się potężnie do roboty i się wyrobię, albo przytłoczy mnie proza życia i Reading Challenge 2015 zmieni się w Reading Challenge 2015 i ciut-ciut. Druga opcja brzmi nieco bardziej prawdopodobnie... ale czy się przejmuję?

Nie do końca. Trzy kwartały wyzwaniowej zabawy zaowocowały nie tylko kilkudziesięcioma recenzjami, ale również garścią przemyśleń na temat samej zabawy. Jakich przemyśleń?

Czy czytam więcej?
Trudno wyczuć. Zawsze czytałem sporo, chociaż zdarzało się, że nieregularnie. Potrafiłem łyknąć dziesięć książek w miesiąc, ale bywało też, że przez cztery tygodnie męczyłem jedną pozycję. Teraz się to jakoś unormowało i odhaczam od czterech do sześciu książek w ciągu miesiąca, co uważam za całkiem przyzwoitą liczbę.

Czy ta liczba jest ważna?
Nie, nie jest. Czytanie na czas jest bez sensu, bo zabija przyjemność lektury. Z tego samego powodu bywało, że męczyłem się na studiach. Książki są fajne, chłonięcie ich jest super, a możliwość podyskutowania o tym, to już w ogóle piękna sprawa, ale świadomość, że wisi nade mną deadline czasem to niszczyła. Lepiej czytać mniej, ale się tym cieszyć – to nic odkrywczego. Po prostu odkryłem, że Wyzwanie niekoniecznie to umożliwia.

Czy czytam bardziej świadomie?
I tak, i nie. Do momentu pójścia na studia czytałem książki tylko i wyłącznie dla siebie. Nie analizowałem ich podczas lektury i jedyne, co miałem o nich później do powiedzenia, to wrażenia, jakie pozostawały, kiedy już odłożyłem książkę na regał. Studia zmusiły mnie jednak do innej lektury, bardziej świadomej. W końcu nie mogłem pójść na zajęcia i powiedzieć, że no, książka była całkiem git, tylko końcówka do dupy. Prowadzący mogliby być średnio zadowoleni. Trzeba było odnajdować w lekturze istotne punkty i rzeczy, o których warto wspomnieć. To mi zostało, chociaż recenzje rządzą się swoimi prawami – czasem żałuję, że nie mogę zbyt wiele zdradzić, żeby nie psuć innym przyjemności z czytania. Obawa przed spoilerem zabija możliwość głębszej analizy. Na szczęście komentujący nie zawodzą i czasem właśnie pod postem zradzają się większe dyskusje.

Czy czytam bardziej różnorodne rzeczy?
Zdecydowanie. Do końca liceum ruszałem właściwie wyłącznie fantastykę i kryminały, czasem jakieś wywiady. Czytałem dużo, ale bardzo schematycznie i wąsko. Później trochę się to zmieniło, bo jakoś trzeba było pozaliczać te kolejne egzaminy z historii literatury. Wyzwanie poszerzyło mi horyzonty. Uświadomiło, że istnieje jeszcze cała masa literatury ulokowanej gdzieś pomiędzy tym, co czytałem do tej pory, a tym, o czym lubią dyskutować mądrzy ludzie z wieloma skrótami przed nazwiskiem. I że tę literaturę też można poznać, wcale przy tym nie cierpiąc. Długo myślałem, że wszystkie książki mamy będą czekały na jej alzheimera, żeby przeżyć drugą młodość – ale jednak nie, prawdopodobnie sięgnę po wiele z nich, zanim ona będzie mogła czytać je ponownie jak nowe.

Czy Wyzwanie ogranicza?
O tak. To trochę paradoksalne, bo z jednej strony rozwija i poszerza horyzonty, ale z drugiej nie pozwala czytać tego, na co człowiek ma ochotę. Od dobrych kilku tygodni czekają na mnie Słowa Światłości (oddam, Klaudia, obiecuję!), za które nie mogę się zabrać, bo ciągle muszę czytać coś innego. W październiku wychodzą nowi Chłopcy, kolejny tom Cyklu Demonicznego i Wyspy Plugawe Mortki, a ja boję się, że przeczytam to wszystko dopiero w styczniu. No cóż, wszystko ma plusy dodatnie i plusy ujemne.

A co z samym blogiem?
Jakoś to idzie, z czego jestem niesamowicie dumny – to pierwszy projekt od dłuższego czasu, którego nie cisnąłem w kąt przez słomiany zapał. Jednak i tu widzę pewne ograniczenia wynikające z Wyzwania. Przede wszystkim ograniczyłem się do recenzji, co zaczyna mnie coraz bardziej męczyć. Pewnie pociągnę na tej formule, dopóki nie uporam się z tymi pięćdziesięcioma kategoriami, ale potem chyba przyjdzie pomyśleć o jakimś rozszerzeniu. Trochę zaszufladkowałem się samą nazwą (jak dobrze, że książki trzymam na regale, a nie po szufladach!), ale z tego będzie można jakoś wybrnąć. Mnemotechniki polegają między innymi na stworzeniu sobie w umyśle szuflad, w których przechowywane są informacje – ja mogę udawać, że mam taki regał i pisząc o wszystkim, piszę o tym, co na regale, prawda?

Tak to widzę na ten moment. Ciekawe, czy przy kolejnej okrągłej liczbie postów (132, oczywiście) jakoś się to zmieni. :)

niedziela, 18 października 2015

Arthur Conan Doyle - Studium w szkarłacie

Recenzja #39 Książka napisana ponad sto lat temu

Dzisiejsza recenzja zacznie się od anegdotki. Jakiś czas temu wracałem wracałem z Poznania do rodzinnego domu pociągiem. Taka podróż trwa godzinę z hakiem, a ja wybrałem się na dworzec w ciemno i okazało się, że muszę doliczyć jeszcze godzinę czekania na pociąg. W myśl idei, że inteligentni ludzie się nie nudzą, postanowiłem wziąć tę sytuację na klatę i sięgnąłem do torby po książkę. Zonk, książka została w mieszkaniu. Przede mną dwie i pół godziny marazmu.

Boże, błogosław Shitty Center. Poznańska galeria przyklejona do dworca PKP jest pośmiewiskiem. Miała wyglądać jak pociąg, wygląda jak chlebak. Były wygodne, idealne dla ludzi z torbami, rozsuwane drzwi – zamontowano obrotowe, żeby czasem się za komfortowo nie przemieszczać. Na perony na starym dworcu można było dojść w trymiga, dzisiaj dostać się na niektóre to już dobra rozgrzewka przed właściwą podróżą. Ale ja obiecuję, że już złego słowa o tym miejscu nie powiem. Bo w Chlebaku jest galeria. W galeriach są księgarnie. A w księgarniach są promocje. Między innymi na pierwszą powieść o przygodach Sherlocka Holmesa, Studium w szkarłacie.

I tak oto wydałem dychę, żeby umilić sobie powrót do domu i po raz pierwszy spotkać się z książkową wersją historii najbardziej znanego detektywa wszech czasów.



Doktor Watson  ukończył studia i został chirurgiem wojskowym. Trafiony w ramię, musiał wrócić do Anglii. Teraz mieszka w Londynie, prowadząc leniwy i bezproduktywny tryb życia. Takie życie wymaga jednak pieniędzy, a tych w Watsonowej kieszeni jak na lekarstwo. Znajomy podpowiada mu, że aby zaoszczędzić, mógłby dzielić z kimś mieszkanie. Na przykład z nieco świrniętym, ale intrygującym Sherlockiem Holmesem. Doktor godzi się na to, a nowy współlokator rzeczywiście zaczyna go bardzo frapować. Co robi, czym się zajmuje? Dlaczego w pewnych kwestiach jest geniuszem, a jednocześnie brak mu elementarnej wiedzy w innych dziedzinach? Watson dowiaduje się tego wszystkiego pomału, stopniowo poznając Sherlocka. Jednocześnie pomaga mu rozwiązać zagadkę morderstwa, które zdawało się przerastać dwóch dużej sławy śledczych.

Pierwsze skojarzenie, jakie mam z Sherlockiem Holmesem, to Scooby Doo, serio. Pamiętam z dzieciństwa, że w jednym z odcinków wesoła ekipa z furgonetki współpracowała z tym detektywem i zajadała się fish'n'chips. Potem długo nic, aż do świetnej kreacji Roberta Downey'a Juniora. I w końcu, po latach, oryginał. Trochę to wszystko poszło po dziwnych torach, ale najważniejsze, że wreszcie dotarłem do książki Arthura Conana Doyle'a.

Studium w szkarłacie to kryminał napisany ponad wiek temu. Wiedząc, jak pisano przed laty, nie byłem pozbawiony obaw, kiedy decydowałem się na tę książkę. No ale kurde, była za dychę, a ja byłem zdesperowany. Obawiałem się, że przywitają mnie rozciągnięte zdania, nudne opisy, które mogłyby z powodzeniem nigdy nie powstać i w ogóle więcej nudy niż akcji. Na szczęście byłem w błędzie. Studium w szkarłacie, choć napisane tak dawno, nie nosi znamion tamtej literatury. Jest – z braku pomysłu na lepsze określenie – zbite i konkretne. Cała intryga zajmuje niespełna dwieście stron, więc nie można powiedzieć, że książka jest przegadana. Akcja posuwa się do tego stopnia wartko, że byłem w silnym szoku, kiedy Sherlock zamknął kajdanki na nadgarstkach mordercy. (To nie spoiler, przecież wszyscy wiemy, że Sherlock jest najlepszy, co nie?)

Nie jest to kryminalny majstersztyk. Dzisiejsze pozycje z tego gatunku biją intrygę wymyśloną przez Doyle'a na łeb, na szyję. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji, które nagle wywróciłyby całą fabułę do góry nogami. Trudno też bawić się we wspólne śledztwo i to chyba dla mnie największy mankament tej książki – lubię kminić razem z policjantami, próbować rozgryźć intrygę. Lubię tę satysfakcję, kiedy domyślam się czegoś na moment przed tym, jak dojdzie do tego sam śledczy. Tutaj tego brak – śledzimy akcję z perspektywy Watsona, który niewiele kuma, ale jest zachwycony dedukcją Sherlocka. Jemu potrzebne jest wyjaśnienie wszystkiego jak krowie na rowie i nam, czytelnikom, siłą rzeczy także. Ale z drugiej strony – to Sherlock Holmes, do cholery, on musi być zawsze trzy kroki przed wszystkimi. Nie możesz rozgryźć zagadki przed nim, bo on jest geniuszem kryminalistyki. Więc wszystko się zgadza.

Dlatego, chociaż fabuła nie zapewnia mindufucków, książka naprawdę mi się podobała. Raz, że jest solidnie napisana i interesująca, a dwa, że to Sherlock, God damn it! Warto sięgnąć, chociażby po to, żeby zapoznać się z książkowym oryginałem, z powieścią, dzięki której powstała tak kultowa postać. Ostatecznie całość ma naprawdę niewiele stron – wystarczy poświęcić jeden wieczór, żeby łyknąć tę powieść. Albo raz przejechać się pociągiem.

Tytuł: Studium w szkarłacie
Autor: Arthur Conan Doyle
Wydawnictwo: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o.
Data wydania: 2015
ISBN: 9788327415400

Liczba stron: 182

niedziela, 11 października 2015

Cormac McCarthy - Droga

Recenzja #38 Książka, która zdobyła Nagrodę Pulitzera

Nieszczególnie ufam opiniom większości. Tegoroczną Nike zdobyła książka, do której robiłem chyba trzy podejścia i za każdym razem przegrywałem. Księgi Jakubowe są jedną z tych książek, które miałem na myśli we wpisie o lekturze, której nigdy nie byłem w stanie dokończyć. Jestem niemal pewien, że do tej powieści Olgi Tokarczuk nie sięgnę już nigdy.

A jednak wyzwanie zmusiło mnie, żeby zainteresować się jakimiś nagrodzonymi książkami. Na szczęście nie była to Nike, a Nagroda Pulitzera. Myślę, że to dobry czas na oswojenie się z właśnie tą nagrodą, bo – przyznawana od 1917 roku – niedługo będzie obchodziła najpiękniejszy jubileusz.

A w 2007 roku Cormac McCarthy zgarnął Pulitzera za powieść Droga. I to właśnie jej poświęcona będzie dzisiejsza recenzja.



Mężczyzna i chłopiec. Ojciec i syn. Za nimi i przed nimi postapokaliptyczna, zniszczona, wypalona Ameryka. Zmierzają na południe, ponieważ tam będzie cieplej. Kierują się ku wybrzeżu, bo tam, być może, żyją jeszcze dobrzy ludzie. Głodują, marzną i wątpią. Ale idą.

Tak właściwie wygląda cała ta książka. Krótkie, proste zdania i tytułowa droga, która jest jednym z trójki głównych bohaterów tej powieści. Najbardziej bezwzględnym, najgroźniejszym i pozbawiającym nadziei. Takim, którego nie sposób darzyć sympatią, ale nie można od niego uciec. Trzeba stawić czoła.

McCarthy zrobił w tej książce coś genialnego. Posługując się naprawdę prostym językiem, korzystając z krótkich, ciosanych zdań, stworzył dzieło, którego nie sposób nazwać prostym i rzemieślniczym. Ta na pozór banalna narracja, te skąpe, bezpośrednie dialogi, to wszystko sprawia, że Droga jest momentami poetycka.

Szczególnie istotny jest w całej tej podróży chłopiec. To on każe mężczyźnie zastanawiać się nad odpowiedzialnością za dziecko. To on, urodzony już po apokalipsie, zadaje pytania, na które mężczyzna nie może odpowiedzieć tymi – znanymi doskonale nam wszystkim – wygodnymi kłamstwami dla dzieci. I w końcu to on jest kręgosłupem moralnym ich obu, zmusza mężczyznę do pozostania człowiekiem. Żeby wspólnie mogli nieść ogień.

Mnie Droga trochę przytłoczyła. Z jednej strony czytało mi się ją lekko i szybko, ale z drugiej, cały czas narastało gdzieś we mnie nieprzyjemne, trudne do zdefiniowania uczucie. Jakaś mieszanka wstrętu i współczucia. Może trochę lęku i smutku? Na pewno nie miało to nic wspólnego z radością, to wiem na pewno.

Od paru miesięcy nie zachwyciłem się książką. A teraz przeczytałem Drogę i muszę wyzerować ten licznik.

Tytuł: Droga
Autor: Cormac McCarthy
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2014
ISBN: 9788308041789
Liczba stron: 268