niedziela, 22 lutego 2015

Jo Nesbø - Syn

Recenzja  #4 Kryminał lub thriller

Zaczynam wyzwanie od tych łatwiejszych i przyjemniejszych pozycji, które jestem w stanie łyknąć w krótkim czasie. Na rozprawy z książkami, po które sam nigdy w życiu bym nie sięgnął, przyjdzie czas w wakacje. Z tego powodu – a przy okazji dlatego, że tak czy owak chciałem przeczytać tę książkę w najbliższym czasie – czwarta kategoria, z jaką się mierzę, to kryminał lub thriller i Syn, autorstwa norweskiego pisarza, Jo Nesbø.

Sonny Lufthus odsiaduje wyrok w Państwie, najlepiej strzeżonym więzieniu w Oslo. Ten małomówny heroinista uznawany jest przez współwięźniów za spowiednika. Milczy, kiedy przychodzą do jego celi, żeby się zwierzyć. Nie komentuje i nie ocenia. Po prostu słucha, przynosząc tamtym ulgę. W kłopoty z prawem popadł niedługo po samobójczej śmierci ojca – policyjnego kreta. Pewnego dnia jeden z osadzonych dzieli się z nim historią, która rzuca zupełnie nowe światło na odejście jego ojca. Lufthus, próbując dociec prawdy, rozpoczyna samotną krucjatę.

Muszę przyznać, że do tej pory nie czytałem nic spod pióra Nesbø. Po lekturze Syna wiem, że to duża strata, którą trzeba nadrobić. Na pochwalę zasługuje nie tylko ciekawa historia, ale także sposób jej przedstawienia. Może się zdawać, że czytelnik jest prowadzony krok po kroku jasno oświetlonym korytarzem i już przed przejściem kolejnych kilku metrów wie, co go tam czeka. Akcja rozwija się logicznie i konsekwentnie, w kierunku określonym już na pierwszych kilkunastu stronach. A jednak fabuła wciąga i nie pozwala zawrócić w korytarzu do wyjścia. I dobrze, bo w końcu światła przygasają, pozostawiając czytającego w falujących półcieniach, wśród których nic już nie jest tak do końca jasne.

Dużym plusem powieści są jej bohaterowie. Choć jest ich wielu, żaden nie sprawia wrażenia papierowego i płytkiego. Autor zdołał nadać głębi nawet postaciom epizodycznym. Bezdomny spod mostu jest w stanie wywołać podobne emocje co główni uczestnicy fabuły. W ogóle z tymi emocjami, to kolejna ciekawa sprawa. W zasadzie powinno być jasnym, że kiedy w kryminale jeden morduje, a drugi go goni, to protagonistą jest ten goniący i jemu kibicujemy. Tymczasem w Synu sprawy się komplikują. I nie chodzi tu nawet o to, że staje się po stronie mordercy, przeciwko śledczemu. Nie. Czytając, ma się ochotę trzymać kciuki za obu z nich.

Z tyłu okładki można przeczytać, że Fabuła rozwija się niczym skomplikowane równanie matematyczne z wieloma niewiadomymi. Moim zdaniem jej – fabuły – największym plusem jest wielowątkowość. Powieść nie skupia się jedynie na dochodzeniu. To analiza poczynań bohaterów ubabranych po uszy w szarej prozie życia. Każdy ma jakąś historię, która go dogania i każe poświęcić sobie trochę uwagi, odpocząć od zabawy w kotka i myszkę.

Zaletę, o której już pisałem, czyli mnogość przekonujących bohaterów, można równocześnie poczytywać za minus powieści. Przynajmniej z początku. Narracja skacze z osoby na osobę, co kilka stron czytelnik śledzi rozwój fabuły zza pleców kogo innego. O ile pod koniec bardzo pomaga to w odnalezieniu się w całości tej pokręconej sprawy, o tyle początkowo wręcz przeciwnie – sprzyja gubieniu się i zmusza do zastanowienia, o kim teraz właściwie czytamy i skąd on się wziął.

Chwalę. Piszę ten tekst i dochodzę do wniosku, że po raz czwarty dzielę się naprawdę dobrą opinią o recenzowanej książce. Miałem nadzieje, że będę mógł wylewać tu wiadra z pomyjami, zapowiada się zupełnie odwrotnie. Z nadzieją spoglądam na listę kategorii i łudzę się, że książki, których fabuła dzieje się w szkole średniej, nie będą już tak zachwycające. Bo póki co – i Syn jak najbardziej się w to wpisuje – wchodzę w 2015 rok z naprawdę dobrymi książkami w rękach.


Tytuł: Syn
Autor: Jo Nesbø
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania: Czerwiec 2014
ISBN: 978-83-7747-879-0
Liczba stron: 432

Okładka: miękka

niedziela, 15 lutego 2015

Dror A. Mishani - Chłopiec, który zaginął

Recenzja #3 Książka napisana przez kogoś przed trzydziestką

Idę jak burza. Półtora tygodnia, trzy książki. Wydaje się, że wyzwanie ma naprawę duże szanse na zostanie zrealizowanym. Przy okazji łapię się na tym, że czytam w pewnym sensie „głębiej” - muszę w końcu mieć o czym potem pisać.
Póki co mogę czytać wszystko, co wpadnie do ręki, a dopiero potem zastanawiać się, jak wciągnąć to na listę. Pięćdziesiąt kategorii – zawsze znajdzie się jakaś, do której daną książkę można przypasować.
Pozycję z dzisiejszego wpisu znalazłem pod choinką („egzemplarz recenzencki książki przekazał Święty Mikołaj”!!). Okazało się, że to debiut. Szybki research i okazuje się, że autor to młody facet, poniżej trzydziestki.
Stąd Chłopiec, który zaginął jako recenzja numer trzy. Stąd Dror A. Mishani jako autor poniżej trzydziestego roku życia.



Izrael. Komisariat. Po jednej stronie biurka siedzi przejęta matka, po drugiej znużony całym dniem podobnych rozmów policjant, Awi Awraham. Kiedy kobieta zaczyna opowiadać o zaginięciu syna, śledczy zadaje jej kilka rutynowych pytań, pociesza i odsyła do domu, silnie przekonany, że chłopiec wróci za jakiś czas. Przecież minęło dopiero kilka godzin.
Nazajutrz po szesnastoletnim Oferze nadal nie ma śladu. Awraham rozpoczyna jedno z najdziwniejszych śledztw, w jakich brał udział. Poszukuje chłopca, o którym nikt, nawet rodzice, nic nie wie. Najbardziej zainteresowany sprawą wydaje się dziwny sąsiad, były korepetytor Ofera.

Interesuje cię, czemu nie ma książek od detektywach w Izraelu, prawda? […] Odpowiedź brzmi: bo policjanci w Izraelu są odpowiedzialni za gówniane dochodzenia, o których nikt nie chce ani czytać ani pisać. A większość policjantów w dodatku nie jest zbyt bystra.

Chłopiec, który zaginął to nietypowy kryminał. Nie ma w nim błyskotliwego policjanta, wartko zmierzającego po nitce do kłębka. Zamiast niego, Mishani wykreował przekonującą – a tym samym trudną do polubienia – postać pogubionego w życiu śledczego z kompleksami i niepewnego własnych umiejętności.
Także druga postać, z której perspektywy czasem prowadzona jest narracja, budzi raczej negatywne uczucia. Ze'ew Awni, sąsiad i nauczyciel Ofera, to człowiek trudny. Wypaczone spojrzenie na rzeczywistość, pokrętne rozumienie sztuki i egotyzm sprawiają, że niełatwo go zrozumieć i polubić.
A jednak, chociaż bohaterowie nie pozwalają na utożsamianie się z nimi, trudno im nawet współczuć, książkę chce się czytać. Mishani zdołał stworzyć zagadkę, która wydaje się banalnie prosta do rozwiązania... wiele razy. Kiedy próbujący wyprzedzić Awrahama czytelnik myśli już, że rozwikłał sprawę, po kilku stronach dowiaduje się czegoś, co niweczy jego podejrzenia. Zaraz potem autor pozwala mu jednak snuć domysły w nowym kierunku, tym razem już z pewnością dobrym, żeby za jakiś czas pokazać, że to także niewłaściwa droga.
Smaku całości dodaje izraelski klimat, obcowanie z kulturą znacznie różniącą się od europejskiej. Możliwość zanurzenia się w tym, podejrzenia tamtejszych relacji międzyludzkich i zachowań Izraelczyków, to z pewnością książki.
Pozycja znalazła się na blogu ze względu na wiek autora. Nie umiem powiedzieć, że powieść jest rewelacyjna i trafi do klasyki kryminałów, jednak z pewnością jest solidną literaturą. Kiedy weźmie się pod uwagę, że to debiut, pozostaje tylko skinąć z uznaniem głową przed Mishanim.

Tytuł: Chłopiec, który zaginął
Autor: Dror A. Mishani
Wydawnictwo: WAB
Data wydania: Sierpień 2013
ISBN: 978-83-7747-879-0
Liczba stron: 288
Okładka: miękka


środa, 11 lutego 2015

Czytam, więc jestem lepszy

Ludzie czytający książki, to w dużej części banda nadętych bufonów. Narcyzów, sądzących, że są ponad tą nieczytającą częścią społeczeństwa. Egocentryków, święcie przekonanych, że pochłanianie literatury daje im prawo do patrzenia na innych z góry. Osób, których pierwszym pytaniem w kwestionariuszu dla nowego przyjaciela jest czy czytasz?, a przecząca odpowiedź skutkuje natychmiastowym wyrzuceniem arkusza do kosza.

Sam fakt, że czytacie, nie daje wam prawa czuć się lepszymi. Dopóty, dopóki jedynymi książkami w waszych biblioteczkach są kryminały i fantasy, nie jesteście w niczym lepsi od ludzi spędzających czas przed serialami czy przy konsolach. Najczęstszą odpowiedzią na pytanie o to, co dają książki, jest stwierdzenie, że to możliwość oderwania się od rzeczywistości, rozwinięcia wyobraźni, poznania historii. Łał. To super, że czytasz! Film zupełnie nie odrywa mnie od życia codziennego. Gry nie pozwalają zagłębić się w fabułę. Jesteś najlepszy, Czytelniku!



Jeżeli książki czynią cię lepszym, bo pozwalają przenieść się w inny świat, mam przykrą wiadomość. Gracze są wysoko ponad tobą – oni swoje światy w pewnym stopniu sami kreują, mają wpływ na ich losy, podejmują decyzje. Przykre, nie?

Ale książki sprawiają, że jestem inteligentniejszy, rozwijają mnie!

Jasne. Poszerzają twój zasób słownictwa i pozwalają spojrzeć z innej perspektywy na jakiś problem. Prawdopodobnie myślisz też bardziej obrazowo. Ale - znów zwrot głównie w stronę miłośników fantastyki, bo wydaje mi się, że to oni są najbardziej próżni... a może jest ich po prostu najwięcej? - chociaż fantasy, moim zdaniem, to najlepszy gatunek do pisania o problemach prawdziwego świata, zamknięcie się w klatce pełnej smoków, rycerzy, futurystycznych pojazdów i gadających zwierząt nie uczyni cię filozofem.

Czytam dla przyjemności, a póki co nie czerpię jej z lektur Heideggera, Schopenhauera czy Nietzschego. Nie sięgam po klasykę literatury, ponieważ uważam, że – choć nie odmawiam jej wartości intelektualnej – jest podana w nudny sposób. Pewnie nigdy nie sięgnę po Prousta, w obawie, że po lekturze to ja będę musiał poszukiwać straconego na nią czasu.

I dlatego, chociaż czytam sporo, w żaden sposób nie czuję się lepszy od tych, którzy tego nie robią. Kiedyś pewnie dojrzeję do tego, żeby stawić czoła mądrym książkom. Kiedyś będę mógł powiedzieć, że czytanie uczyniło mnie bardziej świadomym człowiekiem. Jeżeli ty już jesteś na tym etapie – zazdroszczę, czuj się lepiej, masz prawo. Jeżeli nie – to nie płacz nad ignorancją tych, którzy zamiast przeczytać Grę o tron, wolą obejrzeć serial.

niedziela, 8 lutego 2015

Ćwiek, Pochopień, Nita - Kłamca. Viva l'arte

 Recenzja #2 Komiks

Raczej nie czytuję komiksów. Wiem, kim jest Thorgal, znam DC i Marvela, w podstawówce zbierałem Kaczory Donaldy, a w gimnazjum zaliczyłem epizod z mangą. Na tym koniec.
Prawie.
Bardzo lubię Jakuba Ćwieka, a serię o Kłamcy uwielbiam (i uważam jej zakończenie za dobre, hejterzy!) dlatego kiedy przed paroma laty dowiedziałem się, że cykl o nordyckim bogu kłamstwa doczekał się komiksowej adaptacji, bez zastanowienia się w nią zaopatrzyłem.



Błędem było zabieranie się za lekturę zaraz po zakupie. W dwadzieścia minut, jakie zostało mi do końca okienka, zdążyłem co prawda przebrnąć przez całość, ale bardzo pobieżnie i bez większego wczucia. Potem rzuciłem go na regał i zapomniałem.
Teraz, przy okazji wyzwania, wracam. Hasło – komiks. Odzew – Kłamca. Viva l'arte.



Gdzie diabeł nie może, tam kobietę pośle. Gdzie anioł nie może, tam pośle Lokiego, cyngla na usługach skrzydlatych. Tym razem Kłamca staje przed nie lada zadaniem – bezdomny, który miał zostać prorokiem nowej ery, zostaje uprowadzony. Ślady prowadzą różnymi ścieżkami, przez nowojorskie kanały, w których mieści się siedziba tajemniczej sekty i pracownię młodego malarza, największego objawienia ostatnich czasów.
Brzmi dobrze.
Dobrze też wygląda. Rysownik, Dawid Pochopień, ma naprawdę ciekawą kreskę. I przekonujące wyobrażenie o tym, jak powinni wyglądać Kłamca i jego towarzysze. W komiksie zerwano z wizerunkiem Lokiego, do jakiego przyzwyczaiły czytelników książkowe okładki. Pojawiający się z lilią w ręku Gabriel to także ciekawa wizja. Bohaterowie są inni, ale narysowani na tyle charyzmatycznie i interesująco, że przekonują, kupują odbiorcę.
Nałożone przez Grzegorza Nitę mroczne kolory idealnie dogrywają się do kreski i klimatu wydawnictwa. Z tej strony nie można komiksowi nic zarzucić.
Scenariusz, autorstwa Jakuba Ćwieka, także trzyma się kupy. Jest spójny, interesujący i... jakby to powiedzieć... kłamcowy. A jednak czegoś mi brakuje.


Kiedy słyszę Ćwiek myślę popkultura i humor. Szczególnie ten drugi element, według mnie, mocno kuleje w komiksowej adaptacji. Przeniesiony na karty komiksu Loki sprawia wrażenie, nomen omen, przerysowanego. Zamiast bawić, żenuje, zamiast kojarzyć się z największymi bohaterami amerykańskich filmów akcji, przywodzi na myśl tępawego osiłka z miałkimi tekstami. Potęga kłamcowego humoru leży w narracji i moim zdaniem, komiksowa wersja nie jest w stanie temu podołać.

Tytuł: Kłmca. Viva l'arte
Scenariusz: Jakub Ćwiek
Rysunki: Dawid Pochopień
Kolor: Grzegorz Nita
Format: 230 x 300 mm
Data wydania: 6 października 2012
Liczba stron: 68
Wydawnictwo: SQN
ISBN: 978-83-63248-46-8