niedziela, 28 czerwca 2015

Adam Przechrzta - Pierwszy krok

Recenzja #23 Książka wybrana po okładce

Czytaliście kiedyś jakiś fanfick? Jakiegoś bloga, na którym regularnie pojawiają się kolejne części tworu osadzonego w ukochanym przez autora uniwersum albo opisującego przygody jego idoli? Bohaterowie takiej twórczości mogą biegać po Hogwarcie albo grać koncerty – i jeśli główne role przypadają dziewczynom, chadzać na randki – z Jonas Brothers. Czytaliście?

Takie... dzieła (ciągle waham się nad doborem odpowiedniego słowa) mają na ogół kilka wspólnych cech – w pierwszej scenie bohater schodzi rano na śniadanie (SCHODZI! Obowiązkowo, choćby nie miał piętra i musiał zejść do piwnicy!), wszyscy są do bólu wyluzowani i gadają do siebie jak ziomeczki z krokiem w kolanach, co chwilę wplatając w to jeszcze durne żarty i docinki, a całość napisana jest w absolutnie mizerny sposób. A, jeszcze jedno! Główny bohater zawsze mógłby nazywać się Mary Sue, gdyby nie nazywał się akurat inaczej. Wszystko przychodzi mu z łatwością, jest pieprzonym geniuszem każdej dziedziny i rzeczy, których opanowanie najlepszym zajmuje lata, on ogarnia w tydzień – wliczając w to przerwy na randkowanie, durne gadki i strzelanie fochów.


Podczas lektury Pierwszego kroku Przechrzty nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czytam właśnie coś takiego. Tekst wyjęty z bloga jakiejś nastolatki rozkochanej w magach i historiach z francuskich dworów. Trzeba jednak oddać autorowi, że byłby to naprawdę niezły blog. Wisienka na torcie tej kategorii blogosfery.

Ale po kolei. Adam de Sarnac, książę francuski, Cień, wytrawny szermierz i strateg, zwycięzca wielu bitew, ostatni dowódca Fortu Adrienne, jest człowiekiem prostym. Problemy zwykle rozwiązuje ostrzem, a ludzi dzieli na przyjaciół, wrogów oraz tych, którzy są mu całkowicie obojętni. Przebywa na francuskim dworze, gdzie odpowiada za bezpieczeństwo rodziny królewskiej – i jednocześnie własnej.

Wróg pojawia się znikąd. Ot, w zamku robi się nieprzyjemnie, wszędzie słychać szczęk stali i jęki pokonanych. Ktoś próbuje dopaść władców i osłabić Francję. I jest to niezwykle silny przeciwnik. Taki, przed którym nawet Adam de Sarnac musi skinąć z uznaniem głową. Ale, oczywiście, tego nie robi. To popsułoby jego image.

Postaci przewijające się przez karty powieści są niezwykle fanfickowe. Adam de Sarnac jest mistrzem fechtunku – no dobra, jego podwładny i kumpel, Picard, jest lepszy, ale to tylko dla zachowania pozorów – jego matka to wytrawna magini, a mała księżniczka Alijah? Cóż...

Księżniczka Alijah zmierzyła krytycznym wzrokiem swoje odbicie w lustrze i z aprobatą skinęła głową. Była śliczna. Rzecz jasna, była też mądra, ale tego lustro nie pokazywało. Przez moment dziewczynka zastanawiała się nad założeniem okularów, jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Być może ich noszenie rzeczywiście sugerowałoby głęboką, uzyskaną w czasie wielogodzinnych badań wiedzę, lecz stanowczo psułoby owal twarzy.

To właśnie taka książka. Dodajmy do tego rozmowy i relacje pomiędzy bohaterami. Do królowej Adrienne wszyscy mówią per Ruda lub Wiewióra, bo tak brzmi przyjaźniej. Księżniczka Alijah, rozwydrzony bachor, którego z jakichś powodów wszyscy lubią, ma swój własny oddział chroniących ją legionistów. Sam Adam de Sarnac odzywa się do wszystkich językiem, który pasowałby raczej do karczmy niż na królewskie dwory – nie żeby bluzgał, on po prostu ma w sobie ten luz, kumacie o co kamą, ziomeczki? Nawet Picard, przydupas Adama, rozmawia sobie ze wszystkimi jak na niedzielnym obiedzie u babci.

Dlaczego jednak uznałem, że powieść przewyższa wytwory, do których wcześniej ją przyrównałem? Bo Przechrzta dobrze pisze. Językowo to wszystko trzyma się kupy, lektura idzie sprawnie i – wbrew pozorom – całkiem przyjemnie. Nawet niektóre żarty, dzięki zgrabnemu ubraniu ich w słowa, okazały się zabawne.

Nie zmienia to jednak faktu, że książka się autorowi nie udała. Akcja przesuwa się w niej niesamowicie prędko. Przeskakujemy od jednej sceny do drugiej, bez chwili na zatrzymanie się i przemyślenie tego, co właśnie się stało. Z jednej strony to dobrze, bo unikamy dłużyzn i nudy, z drugiej – czasem warto nieco zwolnić, poświęcić jakiejś scenie więcej miejsca, pozwolić czytelnikowi ją przetrawić. Tego w Pierwszym kroku zdecydowanie brakuje. Wszystko działo się tak szybko, że nie jestem nawet pewien, czy to moje niedopatrzenie, czy też nigdzie nie pojawiło się dokładne wyjaśnienie, kto, po co i z kim właściwie walczy. Na większość tego typu pytań Adam reagował groźną miną i warknięciem. Później!


Może błędem było nazywanie głównego bohatera własnym imieniem? Nie od dziś wiadomo, że taki zabieg sprzyja idealizowaniu postaci. Może było nim decydowanie się na takie realia? Chorągiew Michała Archanioła udowodniła przecież, że Przechrzta potrafi napisać coś naprawdę dobrego. Pierwszy krok był debiutem tego autora i chyba właśnie to nieopierzenie najbardziej obwiniałbym o jego mizerną jakość. Nieszczególnie polecam.

Tytuł: Pierwszy krok
Autor: Adam Przechrzta
Data wydania: 2014
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 512

czwartek, 25 czerwca 2015

Oxon - Supermoce

#1 Co jest grane? Oxon - Supermoce

Dłuższy czas nosiłem się z zamiarem rozpoczęcia cyklu okołomuzycznego. Wysyp dobrych płyt rapowych na początku roku miał być motorem napędowym. Chciałem wspomnieć o Ludziach sztosach, chciałem o Ezoteryce, w końcu postanowiłem, że już na pewno nie pominę Wyszli coś zjeść. No i... Wyszli wyszli, a mi nie wyszło.

Co jest grane? zaczynam więc z niemal półroczną obsuwą. Obsuwą, czyli czymś, co – obok mega techniki, dykcji i zajawki – stanowi dużą składową autora płyty, o której chciałbym dziś napisać. Oxon i jego Supermoce (których premiera, o dziwo!, na Youtube miała miejsce godzinę wcześniej, niż zaplanowano).


Niesamowicie bawi mnie tendencja raperów do akcentowania, ileż to już czasu nie są oni obecnie na scenie. Idea kredytu, który trzeba spłacić jeszcze przed legalnym debiutem jest spoko, pozwala oddzielić ziarna od plew, ale ma też swoją ciemną stronę. Zmusza słuchacza do notorycznego dowiadywania się, co też kolejny raper zdołał zrymować do gram w to już dziesięć lat. Więc dawaj propsy, brat? Przeszedłem drogi szmat? Dajcie z tym spokój, staph!


Nie mam zielonego pojęcia, jak długo rymuje Oxon. Pierwsza płyta, na którą zwróciłem uwagę – Z tym będzie ci jeszcze łatwiej – ukazała się w 2011 roku. Obstawiam, że pierwsze zwrotki powstawały już kilka lat wcześniej. Jednak bez względu na to, czy raper zdążył już zjeść na muzyce zęby, ze skillem, jaki pokazuje na Supermocach Oxon, może śmiało myśleć o legalnym debiucie.

Tytuł płyty sugeruje liczne odniesienia do komiksów. I rzeczywiście, nie zabrakło ich. Nie są to jednak rozkminy na poziomie Avengers Queby i Eripe, nie trzeba być wielkim fanem Marvela albo śledzić tekstu z RapGeniusem, żeby zrozumieć płynący z utworów przekaz. To raczej luźne nawiązania, Oxon nawija o codzienności, puszczając czasem oczko do innych geeków.

I robi to z jajem i pomysłem. Który kostium to kawałek o bajzlu w domu, Venom opowiada o trudnych do zwalczenia nałogach, a Zakładam maskę to diss na korporacje, o których Gombrowicz powiedziałby, że przyprawiają pracownikom gęby.

Komiksowego klimatu dodają także narratorskie wstawki umieszczone pomiędzy utworami. Chociaż część utworów miałem osłuchaną jeszcze przed premierą, chętnie zapoznałem się z płytą od początku do końca, żeby poznać całą historię bohatera-Oxona. Jednak chociaż Mateusz Klamt ma genialny, klimatyczny głos, trochę szkoda, że jego wstawki nie stanowią osobnych skitów – nie jestem pewien, czy przy którymś odsłuchu z kolei będą równie interesujące, co na początku. Nie mniej jednak – pomysł z lektorem pierwsza klasa, a przełamanie czwartej ściany przed ostatnim numerem wywołuje uśmiech.


W końcu grafiki. Tomasz Szyrwiel z tesz.pl jest autorem ilustracji do wszystkich utworów z płyty, stworzył także okładkę. To właśnie jego prace przewijają się przez ten wpis. Więcej słów jest zbędne – bronią się same.

A sam rap? Oxon jest artystą kompletnym. Zaczyna się już na kartce, kiedy faszeruje teksty wielokrotnymi rymami, a kończy w studio, w którym artysta nie tylko szpanuje wciąż szlifowaną dykcją (przyspieszenia w Stu nabojach), ale także trochę pośpiewa (genialny refren w Zakładam maskę), trochę powarczy, okraszając każdy numer wieloma smaczkami.

Chociaż robiłem sobie podśmiechujki z obsuwy, ta płyta pozwala myśleć, że Oxon zamierza w końcu wejść w rap na całego. W refrenie Genki Damy podśpiewuje przecież, że tu nie skończy się na wielkich planach, a w tytułowym numerze stwierdza, że nadszedł najwyższy czas, żeby zgarnąć, co mu się należy. No cóż, pozostaje z aprobatą pokiwać głową. 


Oxon na zwrotce, Oxon na refrenie – to jednak mogłoby się trochę przejeść. Dlatego dobrze, że na płycie pojawiają się goście. Chemia pomiędzy Oxonem i Revo w Mary Jane jest wręcz namacalna, wydaje mi się, że ten numer będzie absolutnym mistrzostwem na koncertach. Wspólna płyta tych dwóch raperów będzie zamknięciem rapgry... ale to pewnie dopiero w 2020 roku. Bardzo sympatycznie wypada także Ad.M.a, której szybszy wokal z lekkim rockowym pazurem dobrze koresponduje z kacowym flow Oxona w poświęconym relacjom damsko-męskim Trującym bluszczu. Trochę szkoda, że jej wkład w tę płytę ograniczył się do refrenu. Dużym rozczarowaniem jest natomiast Liga sprawiedliwości, na której oprócz Revo, pojawili się członkowie Patokalipsy i Kojot z Hipocentrum. Lubię bragga, ale nie wtedy, kiedy jest dissem rzucanym w powietrze – a właśnie takie skojarzenia budzą zwrotki chłopaków z Pato. Kojot jednak pierwsza klasa i aż szkoda, że zabrakło dwójki pozostałych członków Hipocentrum.

Muzycznie wszystko gitara. Znaczy – gra i buczy. Znaczy, kurde, sztos jest. Ale gitara też jak najbardziej – riffy Matta Wyrzykowskiego robią niesamowite rzeczy z moim karkiem. Czas wprowadzić pogo na koncerty rapowe.

Tutaj łapcie odsłuch całego albumu, tutaj możecie go zamówić (a warto, chociażby po to, żeby mieć na półce rysunki wspomnianego już TeSza, który Tu był).



wtorek, 23 czerwca 2015

Czteropak imprezowy cz. 2

Jak tam, jak tam? Oceny powyciągane? Sesje pokonane? Prace dyplomowe z głowy? Urlopy zaplanowane?

Idą wakacje. Laba, luz i relaks. Teoretycznie czas, który powinno się spędzać nad wodą albo w górach. Ewentualnie na plenerowym piwie. Praktycznie... czasem leje tak bardzo, że nawet nie ruszając się z miasta można spędzać wieczór nad jeziorem. No i jak to tak? Wałówa naszykowana, ekipa zebrana, ale nie ma gdzie iść?

Jeżeli masz w sobie trochę nerda, możesz zaprosić znajomych do stołu na parę krótkich gierek. Akurat tak mało zajmujących i czasochłonnych, że gdyby słońce miało jednak wyjść zza chmur, można spokojnie zakończyć rozgrywkę i po pięciu minutach oddawać się plenerowym atrakcjom.

Czteropak imprezowy, odsłona druga!


Jest taka znana krasnoludzka przyśpiewka. Leci mniej więcej tak:

Złoto, złoto złoto, złoto,
złoto, złoto, złoto, złoto,
złoto, zloto, złoto, złoto,
złoto, złoto, złoto, złoto.

Oczywiście każdy szanujący się krasnolud zorientuje się, że zamieniłem wers trzeci z czwartym. Wy jednak mogliście nie zwrócić na to uwagi, obojętne. Jeżeli jednak będziecie kiedyś chcieli zagrać w Sabotażystę, polecam nauczyć się tej piosenki.

Krasnoludy lubią złoto. Aby się do niego dostać, są w stanie zrobić naprawdę wiele – także kopać długie i ciemne tunele. Znają kilka miejsc, w których mogą znajdować się złoża, nie mogą być jednak w stu procentach pewni, czy i ile surowca tam zdobędą. Przekopywanie się do upragnionego złota utrudnia także grupa sabotażystów, którym zależy, aby pozostali gracze nie zdołali go zdobyć i będą w taki sposób burzyć i wykręcać tunele, aby nie pozwolić im do niego dotrzeć.


Pamiętacie Koziołaki? Kojarzycie popularną Mafię? The Resistance: Agenci Molocha to gra oparta na bardzo podobnych zasadach. Żołnierze Posterunku zbierają się na kolejnej naradzie. Przed nimi kolejna misja, w czasie której będą zmuszeni stawić czoła siłom Molocha. Zanim jednak na nią wyruszą, dowódzca musi podjąć ważną decyzję – których żołnierzy wysłać? Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że wśród obradujących znajdują się agenci Molocha, którzy będą chcieli za wszelką cenę sabotować zadanie.

The Resistance opiera się przede wszystkim na dyskusji i blefowaniu. Zwycięży ten, kto da radę przekonać innych o swojej niewinności i wskazać tych, którzy starają się krzyżować szyki.


Przeniesienie gry platformowej do świata planszówek wydaje się niemożliwe. A jednak! Twórcy Szalonej misji zdołali zastąpić komputery rozgrywką analogową. Gracze zasiadają do stołu, na którym leży plansza z kadrem jakby żywcem wyjętym z gry platformowej. Każdy otrzymuje przezroczystą kalkę i mazak. Zadanie jest proste – narysować na kalce linię, która połączyłaby start z metą, a jednocześnie zahaczyła o monety i bonusy, unikając niebezpieczeństw. Przyłożenie kalki do planszy pokaże, jak gracze poradzili sobie z danym poziomem.


Niezwykle popularna gra imprezowa, której nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu – Tabu! Dwie drużyny złożone z kilku graczy, kilkaset kart. Zadanie jest stosunkowo proste – naprowadzić swoją drużynę na hasło widniejące na górze karty. I jedyny problem stanowi fakt, że nie wolno przy tym używać kilku wyrazów wypisanych poniżej. Przykład? Opowiedzieć o psie, nie mówiąc przy tym: zwierzę, szczekać, hau!, czworonóg, przyjaciel. Można się napocić. Niech nie zabraknie wam języka w gębie!

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Marjane Satrapi - Persepolis

Trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu Iran był zupełnie normalnym krajem. Normalnym z mojego, polskiego punktu widzenia, ma się rozumieć. Takim, w którym kobiety mogły nosić spodnie albo sukienki, pary nie musiały randkować potajemnie, a sąsiedzi rozmawiali ze sobą otwarcie, bez obaw przed wzajemnymi donosami.

Irańska rewolucja islamska wydaje mi się wciąż tak nieprawdopodobna. W przeciągu roku sterroryzowano mieszkańców, narzucono im nowe, zupełnie nieprzystające do dotychczasowych zasady, odebrano wiele praw, które zastąpiły – często absurdalne – obowiązki.



Komiks Persepolis autorstwa Marjane Satrapi to graficzna autobiografia. Autorka, urodzona w 1969 roku w Iranie, miała wątpliwą przyjemność dorastać w czasie, kiedy dokonywał się przewrót. Mogła z perspektywy dziecka przyglądać się zachodzącym zmianom i interpretować je tak, jak na dziesięciolatkę przystało.

Młoda Satrapi postrzegała świat w skrajnościach. Idealizowała i demonizowała, próbując w dziecięcy sposób oswoić nową rzeczywistość. Wujek, który brał udział w protestach i został za to wtrącony do więzienia, stał się w oczach nastolatki wielkim bohaterem. Młodzieńcza nieświadomość sprzyjała Marjane w pochopnym rozsądzaniu, kto jest dobry, a kto zły i komu należy się przychylność, a komu pogarda.

Nie jest tak jednak ciągle. Satrapi dojrzewa na kartach komiksu, staje się coraz starsza, a tym samym zaczyna coraz więcej rozumieć. Dużą rolę w kształtowaniu jej światopoglądu odgrywają również rodzice. To ich wypowiedzi i wyjaśnienia pozwalają czytelnikowi zobaczyć islamską rewolucję również z perspektywy bardziej świadomych, dojrzalszych uczestników.


Autorka nie próbuje się idealizować i wybielać. Nie stara się tuszować bardziej wstydliwych okresów swojego życia. Jej dojrzewanie – a więc okres buntu – przypadło na czas, kiedy ze wszech stron otaczały ją zakazy i ograniczenia. Na co dzień spotykała się z restrykcjami ze strony islamskiego rządu, swoje trzy grosze dokładali także rodzice, którzy – chociaż starali się być liberalni – w obawie o córkę, musieli ją temperować.

W pewnym momencie swojego życia Satrapi trafiła do Wiednia. Miało jej to ułatwić wejście w dorosłość, pozwolić na rozwijanie się w wolnym kraju. Właśnie ta wolność wydaje się być katalizatorem zdarzeń, które nastąpiły później. Dziewczyna, do tej pory zmuszona do ciągłego pilnowania się, wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Nie, wróć. Nie do końca pełną, jeśli wziąć pod uwagę narkotyczny dym, który niemal nieprzerwanie zajmował jej piersi. Satrapi się zżuliła.



Ale to nie koniec tej historii. Żule nie wydają komiksów nagradzanych na festiwalach. Persepolis zahacza również o wojnę Iranu z Irakiem, pokazuje także mentalne odrodzenie się bohaterki, opowiada o ponownym ukształtowaniu się w niej uczuć związanych z ojczystym krajem i odbudowywaniu relacji z rodziną.

Persepolis czytałem bezpośrednio po recenzowanym niedawno Fun Home, dlatego nie mogę powstrzymać się przed porównaniem. Tym bardziej, że obie te powieści graficzne występują często razem, jako jedne z najlepszych komiksów w dziejach. Uważam, że Persepolis jest lepsze – a przynajmniej mi czytało się je przyjemniej. Może to kwestia rysunku, który, chociaż żaden ze mnie znawca grafiki, bardzo mi się spodobał. Utrzymane w czerni i bieli, proste ilustracje cieszyły oko. Nie bez znaczenia był z pewnością również humor – częściowo zawdzięczany dziecięcej narracji, a częściowo zdystansowaniu i ironii.


Wniosek po lekturze obu pozycji – czyżby komiks był idealnym medium do przystępnego mówienia o nieprzystępnych sprawach?

Tytuł: Persepolis
Autor: Marjane Satrapi
Data wydania: 2015
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 9788328102873
Liczba stron: 352

niedziela, 21 czerwca 2015

Piotr Pytlakowski - Szkoła szpiegów

Recenzja #22 Książka oparta na faktach

Reportaże to ten rodzaj literatury, który rozwija chyba najbardziej. Czytanie o smokach nie czyni cię mądrzejszym. Poznawanie historii miłosnych młodych Angielek może pozwoli opracować jakieś genialne pick up lines, ale po odłożeniu na półkę takiego romansidła nie sposób powiedzieć: O! A więc pewne aspekty świata wyglądają właśnie tak! Beletrystyka jest super, owszem, nie chcę jej nic odejmować, ale wydaje mi się, że to właśnie reportaże są w literaturze tym, co pozwala czytelnikowi rozwinąć się najmocniej.

Więc rozwińmy się razem!


Stare Kiejkuty. Niewielka wioska nad jeziorem niedaleko Szczytna, utrzymująca się głównie z turystyki. Na początku lat siedemdziesiątych minionego wieku zaczęły często kursować tamtędy transporty wojskowe. Nie wożono jednak sprzętu militarnego – żołnierze przewozili artykuły budowlane. Niedługo życie mieszkańców Starych Kiejkut miało się zmienić.
W lesie, niewidoczna dla przejeżdżających, powstawała szkoła. Szkoła Szpiegów. Jednostka Wojskowa 2669. Miejsce, w którym do dziś szkoli się agentów wywiadu.

W PRLu polski wywiad był uznawany za światowe TOP 5. Amerykanie i Rosjanie przewyższali nas pod wieloma względami, ale z angielskimi i francuskimi szpiegami mogliśmy rozmawiać jak równy z równym. Duży w tym udział otworzonego w Starych Kiejkutach Ośrodka Szkolenia Agencji Wywiadu. Książka Piotra Pytlakowskiego nie skupia się jednak przede wszystkim na samej szkole. Czytelnik zapoznaje się przede wszystkim z metodami działań szpiegów, dowiaduje się, w jaki sposób byli oni werbowani oraz jakimi technikami posługiwali się później, aby pozyskiwać własnych agentów. Wspomniane są zdrady, które mocno zaszkodziły rodzimemu wywiadowi, mówi się również o obecnej sytuacji – kiedy po upadku PRLu wśród odpowiedzialnych za Ośrodek zaczęły uzewnętrzniać się konflikty, powstawać stronnictwa.

Książka podzielona jest na dwie zasadnicze części. W dużej mierze tworzą ją wywiady z absolwentami szkoły w Starych Kiejkutach. Reporter wypytuje szpiegów po części o ich szkolenie, po części też o późniejsze zadania. Niektórzy odpowiadają ochoczo, inni są raczej powściągliwi. Każdy ma jakiś temat, o którym woli nie wspominać. Każdy także inaczej patrzy na swoją wojskową karierę dziś, z perspektywy lat.

Druga część jest sfabularyzowana. To bardzo trafiony zabieg – po zapoznaniu się z metodami szkolenia oraz pracy szpiega, czytelnik może przyjrzeć się, opartej na faktach, historii jednego z nich. Towarzyszy mu podczas werbunku, poznaje zasady indywidualnego szkolenia, a w końcu dowiaduje się o jego poczynaniach za granicami kraju.

Nie jest to, oczywiście, trzymająca w napięciu historia, opisy i zabiegi literackie nie rzucają odbiorcy na kolana. Pozostajemy cały czas w konwencji reportażu, Pytlakowski całą Szkołę Szpiegów pisze dość surowym, ciosanym językiem. Nie jest to jednak minus – dzięki krótkim zdaniom i konkretnym informacjom lektura nabiera rozpędu, a całość czyta się całkiem dobrze.

Książka godna polecenia chyba przede wszystkim ludziom zainteresowanym tematyką. Chociaż... moja miłość do wojska skończyła się gdzieś pomiędzy zabawkowymi żołnierzykami i Szeregowcem Ryanem, a mimo tego nie mogę powiedzieć, że żałuję czasu poświęconego Szkole Szpiegów.


Tytuł: Szkoła szpiegów
Autor: Piotr Pytlakowski
Data wydania: 2014
Wydawnictwo: Czerwone i Czarne
ISBN: 9788377001585
Liczba stron: 288

niedziela, 14 czerwca 2015

Magdalena Tuli - Szum

Recenzja #21 Książa napisana przez kobietę

Chyba jestem ułomny. Nie umiem zachwycać się książkami, które porywają większość. Im więcej znanych i cenionych osobistości mówi o jakiejś powieści, że jest piękna, ponadczasowa i głęboka, im więcej nominacji i nagród otrzymje dane dzieło, im bliżej mu do, chociażby, Nike, tym większe jest zazwyczaj moje rozczarowanie.
Próbuję pochylić głowę i z pokorą przyznać światu, że to ja jestem za tępy na tak ambitne i poruszające pozycje. Próbuję, ale coraz częściej wydaje mi się, że to świat bardzo się myli. Nie potrafię pojąć zachwytów nad Księgami Jakubowymi, ani trochę nie urzeka mnie proza Pawła Huelle, a Szum Magdaleny Tuli przeczytałem chyba tylko dzięki temu, że nie ma nawet dwustu stron.



W Szumie autorka powraca do dzieciństwa. Do czasu, w którym dzieją się historie kształtujące każdego człowieka. Takie, o których niełatwo jest mówić z kimkolwiek. Takie, które nachodzą nas jeszcze na długo potem, w dorosłym życiu. Powieść pokazuje, jak ludzie, szczególnie ci najbliżsi, wpływają na każdego z nas. Rodzina głównej bohaterki – matka, ciotka i kuzyn – mają na nią silnie destruktywny wpływ, nieustannie krytykują jej poczynania i nie pozwalają uwierzyć w siebie. Często zdają się robić to niemal bezmyślnie, nie traktując zaistniałych sytuacji jednostkowo – wszystko wrzucają do jednego wora, w którym mają już przygotowane schematy działań na dane okoliczności. Takie zachowania nie pozwalają budować więzi.

Znudziłem się tą książką. Cholernie znudziłem. Nie sposób powiedzieć, że Tuli pisze źle. Byłoby to kłamstwem. Pisze jednak w sposób, który absolutnie do mnie nie przemawia. Jej styl jest leniwy, a przez to – w miarę lektury – coraz bardziej nużący.

Zawarte w książce prawdy o życiu i człowieku również nie wydają mi się szczególnie odkrywcze. Że nie umiemy sobie radzić z traumami? Żadna nowość. Że zmartwienia i problemy rodziców często najsilniej oddziałują na dzieci? Również nic niesamowitego. Że miło jest leczyć własne kompleksy na innych? Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci oburzonym komentarzem.

Nie znaczy to jednak, że Szum jest jednoznacznie zły. Nie jest. Jest książką, która ani mnie ziębi, ani grzeje. Taki literacki bezrękawnik. Ucieczki młodej bohaterki wgłąb siebie, do wyimaginowanych lub nieżyjących już towarzyszy, mogą dla wielu być czymś godnym uwagi. Mnie dość szybko zaczęły nudzić. Trzeba jednak oddać Tuli, że mimo iż – w moim odczuciu – często prawi banały, ubiera to w elegancki język. Nie sposób znaleźć tu sentencje przywodzące na myśl Paulo Coelho, nie. Całą treść, przesłanie dla czytelnika, autorka ubiera w słowa, które mogą zachwycić.


A raczej mogłyby, gdyby wcześniej tak niemiłosiernie nie znużyły.

Tytuł: Szum
Autor: Magdalena Tuli
Data wydania: 2014
Wydawnictwo: Znak Literanova
ISBN: 9788324026258
Liczba stron:
208

niedziela, 7 czerwca 2015

Stanisław Lem - Solaris

Recenzja #20 Książka, której akcja osadzona jest w przyszłości

Wstyd się przyznać, ale jeszcze niedawno myślałem, że nie lubię Lema. Dziś wiem, że powinienem nie lubić raczej systemu edukacji. Dzieciaki w podstawóce powinny czytać o Tolku Bananie albo Wszystkie lajki Marczuka, a nie groteskowe Bajki robotów, których nie skumają i zrażą się do autora. Chociaż możliwe, że to po prostu ja byłem tępy.

Jakieś dziesięć lat po tym, jak stwierdziłem, że strzelam focha na mistrza polskiego science-fiction, los – no dobra, studia, ale profesor by się na pewno ucieszył, gdyby wiedział, że podniosłem go do rangi losu – zmusił mnie do przeczytania Solaris. O rany, jak dobrze, że tak się stało!



Kiedy Lem zaczynał tworzyć science-fiction, był w Polsce jedynym takim pisarzem. Mógł, co prawda, powoływać się, na przykład, na Niesamowite opowieści Grabińskiego i to je wskazywać jako tradycję, do której nawiązwał. Nie ulega jednak wątpliwości, że w tym, co można nazwać pełnoprawnym science-fiction, Lem był w Polsce osamotniony. Stworzył sobie własną niszę i ulokował się w niej wygodnie, samemu będąc sobie sterem, okrętem i... turbonapędem.

Ale przejdźmy do Solaris. Czytelnik znajduje się w przyszłości, w której ludzkość pragnie podbić kosmos. Pragnie i ma ku temu duże predyspozycje – technologia pozwala na wysłanie człowieka w przestrzeń kosmiczną, na niektórych planetach moża nawet wylądować. Na Solaris udało się zbudować stację badawczą. Planeta stała się jednym z najważniejszych problemów naukowców. Powstały o niej liczne prace, wydano tak wiele książek, że możnaby budować biblioteki poświęcone jedynie badaniom nad tą planetą.

Na Solaris zostaje wysłany Kris Kelvin, naukowiec. Szybko orientuje się, że niewiele rzeczy pokrywa się z rzeczywistością. Owszem, rozległe wywody naukowe zapełniające książki faktycznie opisują tę planetę, ale... niewiele z tego wynika. Naukowcy stanęli w martwym punkcie, badania nie są w stanie ruszyć choćby o krok. Niby wszystko jest skatalogowane, niby wiadomo – mniej więcej – jak zachowuje się planeta, ba!, udało się nawet nieco opisać niemal wszechobecny cytoplazmatyczny ocean... ale właśnie ten ostatni sprawia zasadniczy problem. Wydaje się bowiem, że jest on w jakiś pokrętny sposób formą życia. I próbuje nawiązać kontakt z naukowcami, ale na zupełnie innych niż ludzkie zasadach.

Solaris to książka nie tylko o kryzysie nauki. To także powieść o ułomności ludzkości, która nie chce poznawać Wszechświata, chce jednie rozszerzać granice Ziemi i nie potrafi dobrze zaadaptować się w nowych, nieziemskich realiach. W końcu to również podróż wgłąb jednostki. Ocean nawiązuje kontakt z naukowcami, przenikając ich na wskroś i wyjmując z ich podświadomości rzeczy, które z jakiegoś powodu wydały mu się istotne. Badacze muszą stawić czoła samym sobie, emocjom i przeżyciom, z którymi pozornie zdołali się już pogodzić.

Lem stworzył dzieło, w którym człowiek zostaje przeciwstawiony własnym lękom, naukowiec staje się częścią – a nie jedynie obserwatorem – przeprowadzanego eksperymentu, a ludzkość mierzy się z granicami zbiorowej świadomości. Solaris jest w analizie tych zagadnień tak przekonujące i interesujące, że naprawdę warto po nie sięgnąć. Nawet jeśli ktoś nieszczególnie lubi science-fiction.

Tytuł: Solaris
Autor: Stanisław Lem
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
ISBN: 9788308049051
Liczba stron: 340

czwartek, 4 czerwca 2015

Fun Home

Co jakiś czas popłakuję sobie nad czytanymi komiksami. A to nie potrafię poczuć ich klimatu, a to uważam, że bohaterowie są zbyt płytcy. Forma gryzie mi się z treścią, fabuła wydaje się mieć dużo większy potencjał do wykorzystania w prozie. I tak sobie narzekam, marudzę i stroję fochy... do niedawna.

Ostatnio w moje ręce trafiły dwa naprawdę dobre komiksy. Jako pierwszy zaprezentuję ten, który zrobił na mnie mniejsze – choć w dalszym ciągu naprawdę spore! – wrażenie.



Fun Home – tragikomiks rodzinny autorstwa Alison Bechdel jest autobiografią autorki przedstawioną w formie powieści graficznej. Dobór właśnie takiego medium wydaje mi się strzałem w dziesiątkę – autorka mogła dzięki temu podzielić się swoimi historiami w sposób przykuwający uwagę i zachęcający do dalszej lektury. Myślę, że Fun Home nie sprawdziłby się jako prozatorska autobiografia głównie z tego powodu, że życie autorki nie jest kopalnią anegdotek. Jest spójną całością, którą trzeba poznać w całej rozciągłości, aby stała się interesująca i zmusiła do przemyśleń.

Obawiam się również, że jako proza, całość mogłaby niebezpiecznie zbliżyć się do feministyczno-lesbijskiej agitacji.



Ze względu na to, że mówimy o autobiografii, kilka słów należy się samej autorce. Alison Bechdel to amerykańska autorka komiksów. Wychowała się w rodzinie nauczycielskiej, ale praca pedagogów nie była jedyną fuchą jej rodziców. Posiadali oni również dom pogrzebowy, tytułowy Fun Home.

Na samym wstępie poznajemy ojca Alison. Przez kilka pierwszych scen jawi się on jako tata idealny. Złota rączka, człowiek potrafiący zrobić wszystko w domu, majsterkowicz i ogrodnik. Jednak obraz ten zostaje szybko zburzony – ojciec nie potrafił żyć w zgodzie z najbliższymi. Ciągłe kłótnie z żoną i wielki dystans w relacjach z dziećmi sprawiały, że Bechdelom daleko było do normalnej, szczęśliwej rodziny.

Z tym ojcem, to w ogóle ciekawa historia – jedną z pierwszych rzeczy, jakiej może dowiedzieć się o niem czytelnik, jest to, że już nie żyje. Komiks staje się więc swego rodzaju rozliczeniem, podsumowaniem relacji Alison z rodzicem, próbą zrozumienia i zaakceptowania wszystkiego, co mogło ich dzielić i łączyć. A łączyć mogłyby ich dwie rzeczy – silne zamiłowanie do literatury oraz... homoseksualizm obojga.



Mogłoby się wydawać, że pozwoliłem sobie na chamski spoiler. Nie wydaje mi się. Homoseksualizm ojca Alison nie jest wielkim plot twistem, można się go domyślać już od początku lektury. Spoiler jest tym mniejszy, że – wydaje mi się – w Fun Home same wydarzenia odgrywają rolę drugoplanową. Najważniejsze są przemyślenia autorki, a więc wszystko to, co dzieje się wewnątrz niej. Do myślenia zmusza nie to, co się dzieje, ale sposób, w jaki jest to komentowane.

A komentowane jest naprawdę dobrze. Narracja skacze z jednego bieguna na drugi, raz będąc niesamowicie chłodną i zdystansowaną, żeby zaraz stać się zabawną i humorystyczną. Zdarza jej się także zapuszczać w kategorie wzruszenia i tęsknoty. Na plus przemawiają także liczne nawiązania intertekstualne, przez które młoda Alison próbowała często uporządkować swoje życie i udowodnić sobie samej, że ma ono jakieś normalne, stabilne fundamenty.

Jest jeszcze jeden element, który podczas lektury mocno przykuł moją uwagę. Rodzice Alison mieli dom pogrzebowy, o czym już wspomniałem. Teraz wyobraźcie sobie, że na co dzień obcujecie ze śmiercią. Przestawiacie trumny, przygotowujecie zmarłych do pogrzebu, nawet śpiąc macie świadomość, że za ścianą znajduje się jakieś martwe ciało. Czy wtedy zgon kogoś bliskiego staje się łatwiejszy do zaakceptowania?  Fun Home pokazuje, jak dziwnym i nieoswajalnym zjawiskiem jest śmierć najbliższych.

Głupio mi, ale – chociaż to komiks – kompletnie nie potrafię odnieść się do szaty graficznej. Jest poprawnie, trochę gotycko... i tyle. Tak uboga wzmianka o stronie rysunkowej jest spowodowana po części tym, że bardzo niewiele wiem o grafice, a po części faktem, że czytając Fun Home nie poczułem się nią ani trochę urzeczony.


Tak czy owak – komiks polecam, bardzo. I z tego miejsca wielkie dzięki dla Dominiki, która mi go pożyczyła, chociaż nie są to tanie rzeczy. Słowo, że obchodziłem się jak z jajkiem! Ugotować się, niestety, nie dało.

wtorek, 2 czerwca 2015

Czteropak imprezowy

Wyobraź sobie, że jesteś na imprezie. Początkowo było całkiem sympatycznie – rozmowy, śmiechy, smaczne żarcie. W końcu jednak nadszedł moment, w którym coś przestało grać. Może to kwestia za małej ilości alkoholu, może średnio gadatliwego towarzystwa, a może po prostu ciśnienie jest do bani.

Przyczyny nie są istotne. Ważne jest, co ty wtedy robisz. A robisz Coś, Coś przez duże C. Coś, co inni będą w przyszłości wspominać, co pozwoli ci zostać królem tej imprezy, co sprawi, że reszta podziękuje ci za uratowanie sytuacji. Poczuj na sobie blask reflektorów, napawaj się wpatrzonymi z podziwem parami oczu.

Wyciągnij czteropak imprezowy.

Do tej pory wspominałem tu o mniej lub bardziej rozbudowanych grach. Większość z nich wymagała nieco inicjatywy ze strony graczy. Należało poświęcić kilka dłuższych chwil na zaznajomienie się z zasadami, rozgrywka mogła zajmować sporo czasu i często wiązała się z pewnym wysiłkiem umysłowym.
Opisywanych dziś gier nie nazwę przeznaczonymi dla bezmózgów, ale zdecydowanie zasługują na miano lekkich i przyjemnych, idealnych na zmierzającą ku zamułce imprezę.




Na pierwszy ogień gra, która sprzyja pobudzeniu synaps w mózgu, jednocześnie nie wymagając od graczy pierwiastkowania do piątego miejsca po przecinku. Kieszonkowy bystrzak – gra prosta jak konstrukcja drutu. O co chodzi? Kieszonkowy bystrzak to tak naprawdę nic ponad talię kart. Na jednej stronie każdej karty widnieje litera z alfabetu, na drugiej – kategoria. Talię kładzie się literami ku górze, a potem odkrywa leżącą na szczycie i kładzie obok – tworząc tym samym parę litera-temat. Kto pierwszy powie (nie okłamujmy się, w rzeczywistości to raczej wrzask) hasło na daną literę pasujące do kategorii, zgarnia odkrytą kartę. I tak w kółko. Zwycięzcą zostaje oczywiście ten, kto uzbiera najwięcej kart. Gra oferuje jeszcze dwa warianty, ale główny zamysł wszystkich jest jednakowy.



Czarne historie – coś dla miłośników zagadek i absurdalnych anegdot. W tym przypadku również otrzymujemy talię kart. Na jednej stronie znajduje się cała, opisana ze szczegółami historia, a na drugiej krótka, zawoalowana notka, mająca służyć graczom za punkt wyjścia. Jedna z osób przyjmuje rolę narratora, który zapoznaje się z całą historią, a następnie odczytuje pozostałym jej krótszą wersję. Chodzi o to, aby poprzez zadawanie pytań, na które narrator może odpowiadać jedynie tak lub nie, rozgryźć, co tak naprawdę się wydarzyło. A stać mogło się naprawdę wiele – od morderczych zwierząt i huraganów, przez zatrute żarcie po głupie pomysły z niewypałami w roli głównej.



5 sekund ma nieco wspólnego z Kieszonkowym bystrzakiem. Co konkretnie? Trzeba bardzo szybko myśleć i jeszcze szybciej mówić. Na grę składają się ci, którzy chcą ją kupić plansza z pionkami, klepsydropodobny gadżet do odmierzania czasu i karty. Na każdej z kart znajduje polecenie, które rozpoczynają słowa wymień trzy. Wymień trzy zielone potrawy. Wymień trzy stolice. Wymień trzy zastosowania patyka. Wydaje się proste, ale kiedy osoba siedząca po twojej lewej skończy czytać, czas rusza. No, cwaniaczku, wymień trzy rzeczy, które mogą zastąpić piłkę w pięć sekund!



Okej, trzy razy stymulowaliśmy szare komórki, teraz pora oddziałać na układ psychoruchowy. Jungle speed lub polskie Prawo dżungli – gra, przy której może polać się krew, istnieją także szanse na zbicie donicy bądź złamanie stołu. Co dostajemy? Talię kart z przeróżnymi wzorkami oraz drewniany totem. Talię dzielimy po równo (no, w miarę, ain't nobody got time for that. Zresztą – prawo dżungli!) pomiędzy graczy, totem stawiamy pośrodku, aby każdy miał go w zasięgu ręki i... start. Każdy po kolei odkrywa kartę, w kółko, w kółko, w kółko. Nic nie dzieje się do momentu, kiedy dwójka graczy nie będzie miała akurat przed sobą jednakowego wzoru. Wtedy rozpoczyna się pojedynek. Należy chwycić totem; kto pierwszy, ten lepszy. Wyszarpywanie, podgryzanie i skakanie sobie do gardeł jest jak najbardziej wskazane. Zwycięzca oddaje swoje odkryte dotąd karty przegranemu. Jednak jeśli się pomyli i chwyci totem w nieodpowiednim momencie, za karę zbiera karty odkryte przez wszystkich graczy.


Gier, które są łatwe, proste i przyjemne, wyszło naprawdę wiele. Mam pełną świadomość, że ten czteropak nie wszyscy uznają za idealny, a niektórzy stwierdzą wręcz, że wyciągnięcie akurat tych gier byłoby ostatecznym ciosem dla każdej imprezy. Dlatego zapewniam, że ten pierwszy zaserwowany przeze mnie pakiet nie będzie ostatnim!