niedziela, 30 sierpnia 2015

Philip K. Dick - Ubik

Recenzja #32 Książka z jednym słowem w tytule

Czasem przydarzają się człowiekowi dziwne zbiegi okoliczności. Kiedy jakiś czas temu sięgałem po Dzienniki gwiazdowe, nie miałem jeszcze pojęcia, jaka będzie następna książka, którą wezmę do ręki. Wtedy też odezwała się znajoma, żeby poinformować, że właśnie przeczytała najlepszą książkę, jaką miała w rękach tego roku. I chętnie mi ją pożyczy. Jaka to była książka? Ubik Philipha Dicka.

Tego samego autora, o którym pisałem w zeszłym tygodniu przy okazji przybliżania wam powiązań pomiędzy Lemem i FBI. Okazuje się, że bezpośrednią rzeczą wiążącą polskiego autora science fiction z Dickiem jest właśnie Ubik. To w związku z tą książką Lem skontaktował się z amerykańskim pisarzem. Pragnął wydać ją w serii Stanisław Lem Poleca, ponieważ znajdowała się ona wysoko w jego prywatnym rankingu. W konsekwencji okazało się, że jedyną walutą, w jakiej Dick może dostać za to zapłatę, jest niewymienialny polski złoty. Ach ten Lem – nie dosyć, że nie istnieje i kontroluje społeczeństwo, to jeszcze próbuje okraść naszego biednego amfetaministę!


Dziwnie czyta się Ubik dzisiaj. W wydanej po raz pierwszy w 1969 roku książce, rok 1992 jawi się już jako zaawansowana przyszłość. Dick założył, że przez te niespełna ćwierć dekady na naszym globie zajdą naprawdę duże zmiany. Przede wszystkim mieli pojawić się na nim ludzie dysponujący paranormalnymi zdolnościami – telepaci i jasnowidzowie. Problemy na księżyc miały nie stanowić problemu, a – tu wisienka na torcie – śmierć, kiedy się z nią odpowiednio obejść, nie musiała już oznaczać ostatecznego pożegnania.

Joe Chip pracuje w agencji, która trudni się wysyłaniem swoich ludzi wszędzie tam, gdzie ktoś wykrył niechcianą obecność telepatów lub jasnowidzów. Współpracownicy Chipa posiadają zdolności neutralizujące paranormalne umiejętności innych. To taka przenośna maszyna do utrzymywania równowagi w przyrodzie, żeby normalsi mogli czuć się w miarę swobodnie. Agencja nieco podupada, dlatego jej szef – Runciter – po konsultacji ze zmarłą żoną, ochoczo przystaje na zlecenie za pokaźną sumę pieniędzy. Decyduje się na to, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że coś tu nie gra.

I nie gra, rzeczywiście. Do samego końca trudno jest jednak stwierdzić co. Joe Chip błąka się po świecie, który ulega totalnemu rozpadowi, próbując zrozumieć, dlaczego wszystkie te anomalie w ogóle się dzieją. Co dzieje się z przedmiotami, ludźmi dookoła oraz z nim samym? W końcu – co stało się z Runciterem? I czym jest ten cholerny Ubik, o którym ciągle słyszy, ale nie jest w stanie go dostać?

Nie sposób nie zgodzić się z Łukaszem Orbitowskim – narkotyki miały wielki wpływ nie tylko na życie, ale również na twórczość Philipha Dicka. W Ubiku widać to gołym okiem. I nie mam wcale na myśli faktu, że bohaterom zdarza się sięgnąć po pobudzające pastylki. Chodzi o obraz sypiącego się świata, o jego kruchość i niepewność. O ponarkotyczny stan, w którym wszystko dookoła wydaje się płaskie i konkretne, a świadomość sprowadza się do samego naćpanego. I o te momenty trzeźwości, kiedy cała konstrukcja zaczyna się niebezpiecznie chwiać.


O tym – być może – jest Ubik. Ale jest też po prostu interesującą powieścią science fiction, w której może brak tysiąca smaczków, momentami można tęsknić nawet za spójnością, ale ostatecznie da się odnaleźć to, co w po-prostu-interesującej-powieści najważniejsze – rozrywkę, pobudzanie ciekawości i przygodę.

Tytuł: Ubik
Autor: Philip K. Dick
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Data wydania: 2011
ISBN: 9788375105230
Liczba stron: 304

niedziela, 23 sierpnia 2015

Stanisław Lem - Dzienniki gwiazdowe

Recenzja #31 Książka oparta na lub na podstawie której powstał show telewizyjny.

Philiph Dick, kiedy był już mocno wyżarty przez wszystko, co oferowały psychodeliczne lata sześćdziesiąte, stwierdził, że w Krakowie istnieje komórka podlegająca władzom zza Żelaznej Kurtyny. Organ mający przemycać zakodowane, ważne treści służące kontrolowaniu społeczeństwa. Grupka tworząca pod pseudonimem Stanisław Lem.

Grupkę tę – wspierając się opinią FBI, zgodnie z którą Dick po prostu zwariował i jego donosy bardzo mijały się z rzeczywistością – pozwolę sobie jednak uznawać za jednego nieszczególnie zaangażowanego w gierki władz PRL mężczyznę. Autora science fiction, któremu nieistnienie zarzuca się również dlatego, że – gdyby istniał – byłby najinteligentniejszym polskim literatem.


Opowieści o kosmonaucie Ijonie Tichym powstawały przez ponad trzy dekady. Dzienniki Gwiazdowe, które wpadły mi w ręce, stanowią jądro jego przygód. Wszystkie wyprawy wydają się dość niepozorne – bohater wsiada w rakietę i celowo bądź nie, trafia na obcą planetę. Interesujące, że zamieszkujące wszechświat istoty często bardzo przypominają ludzi – do tego stopnia, że Tichy często nazywa ich w ten właśnie sposób. Uważa, że trzy nogi albo nosy pod pachami to zbyt znikome różnice, żeby zaprzątać sobie nimi głowę. Chyba nie świadczy to najlepiej o wszystkich z nas, którzy mają opory przed podaniem ręki komuś o innym odcieniu skóry, co? Lem poprzez Tichego silnie przesuwa granicę w kategorii innego – chociażby tę zaproponowaną przez Kapuścińskiego.

Ludność zamieszkująca planety, na które trafia Tichy, zawsze boryka się z jakimś abstrakcyjnym problemem albo jest owładnięta z pozoru dziwną ideologią. Jednak w miarę jak kosmonauta zagłębia się w sprawę, można dostrzec, że kwestie władające głowami tubylców są zawsze bardzo ludzkie. Lem posłużył się science fiction w taki sam sposób, w jaki Pratchett korzystał z fantastyki – aby przedstawić ziemskie przywary, durnoty i manie w krzywym zwierciadle. W ten sposób każda podróż, chociaż na pozór jest jedynie zabawną opowiastką, w interesujący sposób zahacza o kwestie filozoficzne, religijne czy moralne.

W ten sposób Lem zwraca uwagę na niebezpieczeństwa, jakie wiążą się z posiadaniem nieśmiertelnej duszy osadzonej w skazanym na przemijanie ciele. Pokazuje także w sposób niemal namacalny, o co chodzi w solipsyzmie i jak mogą funkcjonować jednostki przekonane, że cała rzeczywistość jest wytworem ich mózgów. Nie zawsze jest jednak tak poważnie – przy okazji śledzenia historii Tichego, Czytelnik przygląda się sporowi pomiędzy producentami pralek, a jednocześnie uśmiecha się pod nosem, widząc jakimi drogami może pójść wolnorynkowa konkurencja. Wiele radości przynosi także czytanie o paradoksach związanych z podróżami w czasie.

Trzeba jednak lubić styl Lema, żeby przebrnąć przez karty Dzienników gwiazdowych. Zabierając się do lektury należy pamiętać, że opowiadania te powstawały mniej więcej pół wieku temu – wtedy polszczyzna wyglądała nieco inaczej, a więc również język literacki różnił się od współczesnego. Kiedy jeszcze dodać, że Lem sam w sobie pisze dość specyficznie... no, zaryzykować w każdym razie warto!

Tytuł: Dzienniki gwiazdowe
Autor: Stanisław Lem
Wydawnictwo: Cyfrant
Data wydania: 2012
ISBN: 9788363471101
Liczba stron: 366

niedziela, 16 sierpnia 2015

Alan Alexander Milne - Kubuś Puchatek

Recenzja #30 Książka z dzieciństwa

Dużo czytam już od dziecka. Bahdaj, Niziurski i Zawada towarzyszli mi, dopóki nie natknąłem się na Rowling. Żaden z nich nie napisał jednak książki, która wywarłaby na mnie taki wpływ jak Kubuś Puchatek – lektura, która rozczula do dzisiaj.


W Stumilowym lesie mieszka grupa zwierząt-przyjaciół, jednym z nich jest Kubuś Puchatek – smakosz miodu i miś o bardzo małym rozumku. Właśnie ten ostatni, mały rozumek, jest katalizatorem wielu przygód i problemów bohaterów. I tak Puchatkowi zdarza się utknąć w drzwiach domu Królika, tropić z Prosiaczkiem dzikie i niebezpieczne zwierzęta albo odnaleźć Biegun Północny.

O przygodach Kubusia Puchatka narrator opowiada swojemu synowi, Krzysiowi, właścicielowi pluszowych odpowiedników bohaterów. Chłopiec również pojawia się w historyjkach, głównie jako ten, który przyglądając się poczynaniom Puchatka, puka się w czoło i z sympatią nazywa go głupim, poczciwym misiem.

Jestem w szoku, że będąc tak starym koniem, dalej potrafię uśmiechnąć się nad tą książką. Ba, nie uśmiechnąć, zaśmiać. Do każdego bohatera przypisana jest jakaś charakteryzująca go cecha – z dzisiejszej perspektywy postrzegam je jednak trochę inaczej, dlatego często śmieję się w innych miejscach niż w dzieciństwie. Kłapołuszek nie jest już biednym zwierzątkiem, któremu wiatr zawsze wieje w oczy – jest niezadowolonym marudą, bawiącym przez swojego permanentnego focha. Kangurzyca nie jest po protu kochającą matką, jest wręcz nadopiekuńcza. A Sowa Przemądrzała... nie, ona nigdy nie symbolizowała prawdziwej mądrości.

A jednak Puchatek urzeka. Na pewno to częściowo zasługa genialnego tłumaczenia Ireny Tuwim. Siostra Balu w operze nie przetłumaczyła powieści po prostu na język polski – przetłumaczyła ją na ciepły i przyjazny język polski, taki, który w ogóle nie męczy. Kawał dobrej roboty zrobiła również tłumacząc liczne piosenki i mruczanki. Kubuś Puchatek zdobywa jednak serca od niemal stu lat przede wszystkim dzięki głównemu bohaterowi – poczciwemu, głupiutkiemu misiowi, który, chociaż sam niedużo wie, potrafi nauczyć wiele.

Tytuł: Kubuś Puchatek
Autor: A. A. Milne
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data wydania: 1996
ISBN: 8310099819
Liczba stron: 160


wtorek, 11 sierpnia 2015

Brandon Sanderson - Droga Królów

Jakiś czas temu odezwała się do mnie znajoma, na której guście mogę polegać. Właśnie przeczytałam – zaczęła – Drogę Królów. Znasz? To fantastyka. ALE JAKA FANTASTYKA! No a kiedy ona mówi, że coś jest warte uwagi, to z reguły naprawdę jest. W ten oto sposób sięgnąłem po pierwszy tom sagi Bradona Sandersona.

Pierwszym, co nasunęło mi się po zobaczeniu Drogi Królów był nieśmiertelny tekst Killerowego Siary. Ma rozmach, Sanderson. Tomiszcze liczy niemal tysiąc stron i jest wydane w większym formacie niż przeciętna książka. A to dopiero pierwszy tom – autor planuje ich aż dziesięć!



Droga Królów zapoznaje nas przede wszystkim z losami czwórki bohaterów. Syna chirurga, który trafił do niewoli. Złodziejki z upadającego rodu. Zabójcy, który płacze za każdym razem, gdy zadaje śmierć. I jednego z arcyksiążąt, jakże różniącego się od pozostałych. Muszę przyznać, że najbardziej wciągająca okazała się dla mnie historia tego pierwszego, Kaladina, chociaż z ręką na sercu dodaję, że mam świadomość jej wtórności. Losy tego chłopaka to przeniesione do świata Drogi Królów losy wielu innych postaci z wielu innych książek. Mimo wszystko – da się zainteresować. To najlepiej świadczy o sprawności literackiej autora.

Pozostałe historie absolutnie nie są złe. A już z pewnością są potrzebne – Sanderson stworzył świat, w którym jednocześnie dzieje się tyle ważnych rzeczy, że nie sposób byłoby tego oddać posługując się narracją z tylko jednego punktu widzenia. Rozczarowało mnie trochę, jak niewiele miejsca poświęcono Zabójcy w Bieli. Jego historia miałaby chyba szanse na miano najbardziej interesującej, gdyby tylko bardziej ją rozwinąć.

Sam świat jest skonstruowany bardzo wiarygodnie. Czytelnik zostaje zapoznany nie tylko z obecną sytuacją polityczną, dowiaduje się także wiele o historii i wierzeniach. Całość wzbogacają dołączone mapy.

Na ten moment trudno powiedzieć, czy cykl Archiwum burzowego światła wniesie coś nowatorskiego do fantastyki. Po lekturze Drogi Królów jestem skłonny sądzić, że nie. Nie zmienia to jednak faktu, że to naprawdę kawał solidnej literatury, po którą każdy fan gatunku może śmiało sięgać.

Tytuł: Droga Królów
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: MAG
Data Wydania: 2014
ISBN: 9788374804219
Liczba stron: 960

PS. Jeden z bohaterów miewa dziwne wizje. Ja Drogę Królów czytałem intensywnie podczas wysokiej gorączki. Na tyle wysokiej, że przez dwie noce ni to śniłem, ni to majaczyłem o rzeczach bardzo podobnych do tych z książki. Po co komu narkotyki, kiedy wystarczy zachorować?

niedziela, 9 sierpnia 2015

Ireneusz Iredyński - Jasełka-moderne

Recenzja #29 Sztuka

Ireneusz Iredyński to bardzo barwna postać. Urodzony w roku wybuchu drugiej wojny światowej, dożył do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Jego twórczością i poczynaniami zainteresowano się już w 1958 roku, od tamtego czasu prześwietlano go nieprzerwanie przez siedemnaście lat. Joanna Siedlecka dotarła nawet do zapisków, jakie sporządzono na jego temat:

"Posiada skłonności do picia alkoholu‚ gry w karty. WKR Kraków-Zwierzyniec stwierdza‚ że uchylał się od powszechnego obowiązku wojskowego i jest poszukiwany, Bez stałego miejsca zamieszkania. Prowadzihulaszczy tryb życia. Jego sąsiad (obaj mieszkali w sublokatorskich pokojach) opowiada‚ że Iredyński po przepiciu całego zapasu pieniędzy w 2 dni‚ całkowicie głodował‚ aż wreszcie poprosił gospodynię o kawałek chleba, Na przestrzeni lat 59-66 w stanie nietrzeźwym spowodował kilka awantur chuligańskich‚ m.in. w kawiarni ZLP‚ Domu Dziennikarza. Notowany na komendzie MO jako alkoholik i awanturnik‚ prowadzący chuligański tryb życia."

Nieczęsto sięgam po dramaty, zdecydowanie lepiej przyswajam je w roli widza niż czytelnika. O Iredyńskim jednak zdarzyło mi się popełnić pracę zaliczeniową w ramach studiów. Dramat Terroryści, którego ona dotyczyła, okazał się na tyle ciekawy, że chciałem więcej. Dlatego później sięgnąłem po Jasełka-moderne.

Obóz koncentracyjny. W jednym z baraków zamknięte jest osiem osób – siedmiu mężczyzn i kobieta. Czuwa nad nimi Strażnik, którego zadaniem jest dopilnować, aby więźniowie ćwiczyli przedstawienie jasełkowe, które niedługo miało być wystawione.

I to właściwie wszystko, co można powiedzieć o fabule. Ważne jest jednak to, co zachodzi we wszystkich bohaterach. Jak role, które zostają im przydzielone, przekładają się na ich rzeczywisty pobyt w obozie. Jak współistnieją z samymi sobą i psychopatycznym Strażnikiem, wchodzącym czasem w rolę Komendanta Obozu. W Jasełkach-moderne mamy tak naprawdę z dwoma spektaklami, z tytułowymi jasełkami oraz ze spektaklem reakcji na dotykającą zebranych w baraku przemoc.

Dramat dotyka też kwestii pana i sługi. Uwidacznia, jak osadzenie w jednej z tych ról może wpłynąć na postrzeganie świata przez człowieka. W końcu, chociaż to może przesada, pojawia się tu też trochę Hegla, a mianowicie kwestia sługi, który w momencie podjęcia walki z panem – nawet jeśli zginie – staje się wolny.

Wydaje mi się jednak, że każdy będzie w stanie odszukać w Jasełkach-moderne jeszcze jakieś kwestie. Ja na przykład kompletnie nie potrafię pojąć momentu, w którym bohaterowie zaczynają mówić litanię, składającą się z wyrwanych z kontekstu zdań, brzmiących jak wycinki z gazet. Zupełnie nie łapię, a może wiąże się z tym jakieś interesujące przesłanie?

Warto sięgnąć. A jeżeli do tej pory czytaliście tylko Szekspira i Moliera i ci dwaj panowie was zrazili – nie przejmujcie się. Iredyński to zupełnie inny dramat. (To nie brzmi najlepiej.)


środa, 5 sierpnia 2015

Taco Hemingway - Umowa o dzieło

#3 Co jest grane?

A gdyby tak Piotr Adamczyk został raperem? A gdyby tak raperem został autor Hitler: w poszukiwaniu elektro? Co by mogło z tego wyjść?

Taco Hemingway, człowiek z barwą głosu przywodzącą na myśl odtwórcę Karola Wojtyły i rzeczywiście autor parodii o stęsknionym dobrej imprezy Hitlerze faktycznie rapuje. I chociaż z recenzją tej płyty jestem spóźniony o dobry miesiąc, uważam, że i tak warto o niej wspomnieć. Ostatecznie nie codziennie wychodzi coś tak dobrego.



Już pierwszy numer, Od zera, rzuca nieco światła na cały album. Przez niespełna dwie minuty Taco – odwołując się do tytułów pozostałych utworów – oswaja odbiorcę z płytą. Przedstawia się jako mało znanego artystę, który musi budować swój profil od podstaw. Wrócił do kraju po dłuższej nieobecności i jest nieco rozgoryczony tym, co ma mu do zaoferowania Warszawa i stołeczna społeczność. Rzuca także trochę światła na to, jak cała płyta będzie wyglądać pod względem technicznie składanych wersów.

"Ludzie by chcieli tu lepszej techniki,
przyśpieszeń, hasztagów i więcej impetu.
Ludzie by chcieli kolejnej repliki,
więc macie, koledzy, troszeczkę tripletów.
Tylko że nie chcę szerokiej publiki,
im więcej jest fanów, tym więcej sztyletów.
Zadają ci ciosy, więc robisz uniki,
a życie twe staje się serią piruetów."

Tak poskładane, zarapowane na przyspieszeniu (no, nie jest to 100km/h, ale wciąż jakieś przyspieszenie) wersy dają do zrozumienia, że Taco ma umiejętności, które mogłyby zadowolić liczących rymy z kalkulatorem trueschoole'owców, a także zajaranych hasztagami i pędzącym flow fanów newschoolu, ale nie są one dla niego najważniejsze. To słychać później przez cały album i bardzo dobrze, że nacisk na technikę odgrywa na Umowie o dzieło jedynie rolę drugoplanową. Dlaczego?

Bo Taco ma lirykę, która spokojnie wystarcza, żeby przykuć uwagę i trzymać pod obcasem do ostatnich wersów. Nie lubię malkontentów i smutnego rapu o tym, że życie to dziwka, a buty blokersów są z betonu. Ale uwielbiam błyskotliwy rap i cięte wersy. Na Umowie o dzieło obrywa się temu wszystkiemu, co wyrastające jak grzyby po deszczu blogi określają lifestylem. Po tyłku dostają spędzający większość życia na siłowni białkoholicy, cięgi spadają również na to, co oferuje nocne życie w Warszawie. W czasie czterominutowej przejażdżki metrem w utworze Następna stacja Taco buduje przekrojowy obraz społeczeństwa mieszkającego w tym smutnym jak ... mieście.

Z Taco jest trochę jak z pizzą jedzoną na szczycie góry, w towarzystwie jakiejś roznegliżowanej panny albo pana, w zależności od preferencji. Niby mieliśmy ten kawał ciasta z serem i szynką w pysku już tyle razy, że niektórym zdążył się przejeść, ale tym razem sposób podania jest na tyle inny i przyjemny, że... Taco, daj następny kawałek!

"Wiosenny piątek. Jadę nocą na tym Veturilo.
Nie powinienem, bo wypiłem to czerwone wino.
Chciałbym powiedzieć teraz, że uciekam przed policją,
ale zapamiętaj: życie to nie Ale Kino.
Smak naszego życia to wygazowane piwo,
nasze romanse ustępują wszystkim harlekinom,
zamiast czarnej limuzyny zbity pysk, duże czarne limo."


Jeżeli ktoś pisze tak prosto, a zarazem tak dobrze i celnie, to jak dla mnie może rapować nawet o czytaniu gazety na kiblu, bardzo proszę. A kiedy jeszcze dodać do tego ciekawe, dobrze brzmiące bity od Rumaka, na których Taco jeździ jak wytrawny dżokej, nie pozostaje nic innego jak składać zamówienie na Umowę o dzieło i czekać na awizo.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Palahniuk, Stewart - Fight Club 2 – Pilot i #1.

Niektórzy wymyśleni przyjaciele nigdy nie odchodzą.

Pamiętacie bezimiennego narratora z literackiego debiutu Chucka Palahniuka? Okazuje się, że ma on jednak imię – Sebastian. Od wydarzeń związanych z Tylerem Durdenem minęło już dziesięć lat. Sebastian zaczął łykać tabletki, które pozwoliły mu zapanować nad swoim alterego. Niestety wyprały go także z chęci do życia. Stał się nudnym, pozbawionym motywacji korposzczurem. Kimś dokładnie takim, jak przed dziesięcioma laty, jeszcze w czasach zanim wybuch zniszczył jego mieszkanie i cały dobytek.



Coś się jednak zmieniło – Sebastian ma żonę, Marlę. Kobieta czuje się coraz bardziej sfrustrowana, nie w takim człowieku się przecież zakochała. Tęski za wariatem, który potrafił wywrócić jej świat do góry nogami, czy to pokręconymi działaniami, czy genialnym seksem. Na domiar wszystkiego jest jeszcze syn – nieprzewidziane skutki pierdolenia się dla sportu. Młodzieniec zaczyna wykazywać duże zainteresowanie materiałami wybuchowymi. Brzmi znajomo?

Pewnie. Pierwszy zeszyt, poza zmianą stanu matrymonialnego Sebastiana, wydaje się być kalką początkowych rozdziałów książki. Mamy faceta, którego życie zamyka się w katalogach IKEI i pracy za biurkiem. Mamy niezadowolenie z takiego stanu rzeczy. Mamy w końcu wiszącego nad wszystkim Tylera Durdena, który – jak się okazuje – nie zginął wtedy w wieżowcu. Trwał cały czas, kryjąc się gdzieś z tyłu głowy Sebastiana i tylko co jakiś czas przejmując kontrolę, żeby niepostrzeżenie rządzić światem.

Aha! No i mamy nagły wybuch, który ma zwiastować początek czegoś zupełnie nowego. Mam nadzieję, że rzeczywiście będzie to coś zupełnie nowego, bo jeden Fight Club już czytałem i nieszczególnie podoba mi się wizja śledzenia drugiej identycznej historii.

Deja vu?
Pilot serii jest bardzo krótkim streszczeniem tego, co działo się w książce – na tyle krótkim, że nie wydaje mi się, aby wystarczył jako wprowadzenie. Ale to dobrze, bo zmusi każdego, kto chciałby sięgnąć po komiks, do wcześniejszego zapoznania się z powieścią lub filmem. A zarówno powieść jak i film są świetne, więc warto.

Na duży plus zasługują humor – podczas kilkunastominutowej lektury zaśmiałem się parę razy – i grafika. Okładki są naprawdę świetne. Sam komiks narysowany jest dość rzemieślniczo, ale ładnie. Na uwagę zasługują też realistycznie wyglądające obrazki przysłaniające kadry – wygląda to, jakby czytelnik rozsypał na zeszycie pigułki albo płatki róży. Zabieg, chociaż w zasadzie prosty, bardzo dobrze współgra z bijącym z Fight Clubu przekazem.

Więcej wrażeń pewnie za jakiś rok, po ukazaniu się i przeczytaniu całości. Na ten moment mogę tylko wyrazić nadzieję, że Palahniuk wie, co robi i dobrze wszystko przemyślał. Nie chciałbym, żeby sequel po tylu latach okazał się tylko nieudolnym skokiem na kasę.


I to by było na tyle. I tak złamałem już pierwsze dwie zasady Klubu.

Tytuł: Fight Club 2 Pilot / #1
Autorzy: Chuck Palahniuk, Cameron Stewart
Wydawnictwo: Niebieska Studnia
Data wydania: 2015
ISBN: 9788360979372 / 9788360979365
Liczba stron: 16 / 28

niedziela, 2 sierpnia 2015

J. D. Salinger - Buszujący w zbożu

Recenzja #28 Książka, która zebrała złe opinie

Im większe oczekiwania, tym smutniejsze rozczarowanie – taka przykra prawda na start. O Buszującym w zbożu słyszałem dużo i całkiem często. Książka urosła do rangi kultowej, w poprzednim stuleciu wzbudziła naprawdę duże zainteresowanie. I wywołała lawinę oburzonych głosów. Jak to tak – krzyczano – pisać o seksualności nastolatków? Wkładać im w usta przekleństwa?! Nad Salingerem zawisły czarne chmury.

Ale tak to bywa, że to, co zaraz po powstaniu zostało okrzyknięte oburzającym, szybko zmienia się w symbol postępu i szerszych horyzontów. Dlatego złe opinie zaczęły przeradzać się w dobre, a Buszujący w zbożu stał się lekturą szkolną w wielu anglojęzycznych krajach. Doczekał się też licznych tłumaczeń. Pomyślałem więc, że sprawdzę, jak dziś czyta się książkę, na którą najpierw wylewano wiadra z pomyjami, żeby po pewnym czasie się nią zachwycać. No to sprawdziłem...

Okładka ciekawa równie mocno jak sama książka.


… i czyta się ją źle. Holden Caulfield jest nastolatkiem, którego właśnie wywalono z kolejnej szkoły. Ponieważ niedługo ma nadejść przerwa świąteczna i chłopak powinien zjawić się w domu dopiero za kilka dni, ma trochę czasu na włóczenie się po Nowym Jorku i trwonienie pieniędzy. Boi się pokazać rodzicom wcześniej, ponieważ jest mu głupio i lęka się ich złości. Dlatego zaczyna się szwędać.

A my szwędamy się razem z nim. I nic z tego tak naprawdę nie wynika. Chłopak opowiada o ludziach, których zna lub znał, rozwodzi się nad kondycją współczesnego świata, ocenia kino, teatr i książki, rozważa relacje damsko-męskie... i jest w tym wszystkim tak irytujący, że chce się cisnąć książkę w kąt i do niej nie wracać. Bo jaka przyjemność wypływa z obcowania ze szczylem, który uważa się za dorosłego, pije i pali, kiedy tylko może, a przy okazji krytykuje cały świat, jednocześnie nic sobą nie reprezentując? Holden jest marudą. Wszędzie mu źle, cały czas coś go dołuje i nie potrafi znaleźć sobie miejsca ani pasji.

Przez tę lekturę zacząłem narzekać podobnie jak on. Serio. Ton, w jakim piszę o Buszującym w zbożu jest tonem, w jakim Holden wypowiada się o wszystkim, co akurat mu przyjdzie do głowy. Źle, do dupy, smutno. Ale zamiast ruszyć tyłek i zrobić coś, żeby poprawić ten stan rzeczy, woli oddawać się światu wyobraźni, udawać przed sobą samym, że dostał kulkę w brzuch i powoli się wykrwawia, albo wciskać kit znajomym, ileż to panienek już zaliczył.

Objętość jest równocześnie zaletą i wadą tej książki. Zaletą, ponieważ chyba tylko dzięki temu, że jest krótka, dotrwałem do samego końca. Cały czas uparcie wmawiałem sobie, że zakończenie mnie jakoś zaskoczy, zmieni punkt widzenia, zmusi do przemyśleń. I w tym momencie tłumaczę, dlaczego uważam liczbę stron również za wadę – bo dotrwałem i kurde, rozczarowałem się jeszcze bardziej, chociaż nie przypuszczałem, że będzie to możliwe. Bo zakończenie wnosi tyle samo, wszystkie poprzedzające je strony – czyli nic.


Może kiedyś Buszujący faktycznie wzbudzał skrajne emocje. Dziś? Przeczytałem, ale co z tego?

Tytuł: Buszujący w zbożu
Autor: J. D. SAlinger
Wydawnictwo: A. Kuryłowicz
Data wydania: 2007
ISBN: 9788373595552
Liczba stron: 304