niedziela, 27 września 2015

Mario Puzo - Dziesiąta Aleja

Recenzja #36 Książka z numerem w tytule

Przekopuję się przez domową bibliotekę i z radością odnajduję książki, które pasują do którychś z pozostałych kategorii Wyzwania. Im bliżej końca, tym trudniej z czymś trafić. Do tej pory nie przyszedł mi do głowy żaden pisarz o inicjałach B.D., z resztą jakoś sobie poradzę. Chociaż nie, nie wierzę w istnienie książki, której akcja rozgrywa się w Golinie – tutaj będzie trzeba improwizować.

Kiedy natknąłem się na Dziesiątą Aleję i zobaczyłem, że autorem jest Mario Puzo, bardzo się ucieszyłem. Przecież to autor Ojca Chrzestnego i Rodziny Borgiów! Spodziewałem się gangsterstwa, przekrętów i matactwa. Spodziewałem się twardzieli, krwawego załatwiania spraw i korupcji. Dostałem... no, sami zobaczcie.



Lucia Santa jest Włoszką, która wyemigrowała do Stanów w poszukiwaniu lepszego życia. Niestety, nie wszystko ułożyło się tak, jakby tego zapragnęła. Jej pierwszy mąż umarł, zostawiając ją z trójką dzieci, zdaną na siebie w obcym kraju. Na szczęście zdołała wyjść za mąż po raz kolejny. To nieco poprawiło jej sytuację finansową, ale nie umiliło życia. Lucia Santa Angeluzzi-Corbo mieszka przy Dziesiątej Aleji z szóstką dzieci i coraz bardziej odcinającym się od świata mężem. Wciąż pozostaje jednak włoską matką z krwi i kości – twardą, nieugiętą i gotową zrobić wszystko, żeby zapewnić byt swojej rodzinie.

Dziesiąta Aleja jest książką obyczajową. Puzo zdołał jednak opisać losy – zdaje się – typowej na tamten okres rodziny włoskich imigrantów w tak realistyczny i dosadny sposób, że nie potrzeba samochodowych pościgów, handlu nielegalnym alkoholem czy umoczonego w korupcyjne przekręty papieża, żeby się wciągnąć.

Podobać może się też wątek związany ze świadomością narodową. Lucia Santa pamięta Włochy i zasady rządzące społeczeństwem w rodzinnym kraju. Jej dzieci są jednak urodzone i wychowane w Ameryce – dlatego często kłóci się ze swoją najstarszą córką, której nie w głowie łóżkowe przyjemności i wychowywanie potomstwa. Dlatego też Lucia jest rozdarta pomiędzy złością na niepracującego syna, a uciechą z tego, że chłopak odnajduje radość w dziecięcych harcach.

Cienie nad rzeką Hudson opisywały hermetyczne społeczeństwo amerykańskich Żydów. Dziesiąta Aleja to w pewien sposób włoski odpowiednik. Kwadrat ulic, przy którym mieszka rodzina Angeluzzich-Corbo, jest niemal całkowicie zasiedlony przez imigrantów z Włoch. Puzo zdołał pokazać, jak taka obca społeczność odnajduje się w obcym kraju, jak stara się utworzyć w nim swój obszar, który chociaż odrobinę mógłby kojarzyć się z domem. Po Dziesiątej Aleji biegają włoskie dzieciaki, a z okien strofują je włoskie matki. Włoscy ojcowie wracają tędy wieczorami z pracy. Wszystko jest włoskie i tylko sen o lepszym życiu, majątku i dostatku jest amerykański.


Na koniec, na zachętę – i jako strzał w kolano mojemu męstwu, byciu macho i w ogóle – dodam jeszcze, że chociaż podpinam Dziesiątą Aleję pod „książkę z numerem w tytule”, równie dobrze mógłbym sklasyfikować ją jako „książkę, która cię wzruszyła”. No bo ładna jest, no.

Tytuł: Dziesiąta Aleja
Autor: Mario Puzo
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2007
ISBN: 83735591931
Liczba stron: 320

niedziela, 20 września 2015

Emily Brontë - Wichrowe Wzgórza

Recenzja #35 Klasyczny romans

Bałem się tej kategorii, o rany, jak się jej bałem. Jakoś – zupełnie nie wiem dlaczego, serio! – nie pałam sympatią do tego gatunku. Przy okazji okazało się, że Wy nie pałacie szczególną sympatią do mnie – wrzucony na Fanpejcz post o tym, że muszę odbębnić również tę kategorię cieszył się większym zainteresowaniem niż niemal wszystkie dotychczasowe wpisy. Bardzo mi miło wiedzieć, że mam w Was takich oddanych i kochających fanów, serio. Dziękuję.

Co się napociłem przy lekturze. Nienawidzę czytać dwóch książek jednocześnie, ale tym razem nie było innego wyjścia. Jakoś nie pasowało mi, żeby dwumetrowy, zarośnięty chłop czytał w tramwaju czy pociągu romansidło. Musiałem podjąć zdecydowane kroki, więc przełamałem się i w miejscach publicznych czytałem Puzo. Recenzja już w następną niedzielę. Póki co jednak Emily Brontë i Wichrowe Wzgórza. Romans wszech czasów, jak można przeczytać na okładce.



Pan Lockwood postanowia uciec od społeczeństwa i zaszyć się w wynajmowanej posiadłości – Drozdowym Gnieździe. Osobą, od której bierze w dierżawę tę posiadłość, jest niejaki Heathcliff. Posępny samotnik zamieszkujący Wichrowe Wzgórza. Lackwood decyduje się złożyc mu wizytę i poznać właściciela tych terenów. Atmosfera panująca w domu Heathcliffa jest przytłaczająca. Lackwood wraca do Drozdowego Gniazda i wypytuje swoją służącą o historię ludzi, których niedawno poznał. Elen zaczyna swoją opowieść, jednocześnie rozpoczynając główny wątek książki.

Jestem w szoku, bo wcale nie czytało mi się tak tragicznie, jak zakładałem. Nie zostałem fanem romansów i z pewnością nie będę chciał w najbliższej przyszłości sięgnąć po kolejny (więc sorki, ale za szybko Dumy i uprzedzenia nie ruszę!), ale ani razu nie usnąłem lad lekturą i nie miałem ochoty cisnąć książki w kąt. Mało tego, udało mi się nawet nieco wczuć w rozgrywającą się historię

Autorstwo Wichrowych Wzgórz jest kwestią sporną – istnieje możliwość, że Emily Brontë wcale nie napisała tej powieści, a prawdziwą autorką jest jej siostra, Charlotte. Jeżeli jednak utwór wyszedł spod pióra Emily, czapki z głów. Ta kobieta nie napisała żadnej innej powieści, a debiutując zdołała doskonale posłużyć się kompozycją szkatułkową. Lackwood opowiada historię, w której często przytacza historię opowiadaną przez Elen, której również zdarza się przytaczać słowa Cathy. I wszystko to składa się w spójną, konsekwentną całość – kompozycja jest zdecydowanie mocną stroną tej książki.

Odpychający są natomiast bohaterowie. Na korzyść powieści przemawia, kiedy jedną z pierwszopolanowych postaci da się lubić. Po prostu – chętniej czytamy o losach kogoś, z kim sympatyzujemy. Tymczasem postaci przedstawionych w Wichrowych Wzgórzach po prostu nie sposób lubić. No, okej, Lackwood niczym nie podpadł, ale on się właściwie nie liczy, tak samo Elen. Wszyscy ci, których losy były najistotniejsze dla powieści, są po prostu odrzucający. Heathcliff to psychopata, obie Cathy mają bzika na punkcie swojej osoby, a młody Linton jest tak irytujący, że czasem ma się ochotę wejść do książki i dać mu w mordę, żeby się w końcu ogarnął. Edgar nie ma jaj, żeby walczyć o swoje, a Heratona może i dałoby się lubić, bo chłopak ma potencjał, ale wszyscy dookoła traktują go jak półgłówka i podczłowieka, co także z niego czyni antypatycznego bohatera.

Mam w ogóle spore wątpliwości, czy to na pewno jest romans. A jeśli tak – to czym właściwie jest romans. Spodziewałem się książki o miłości, wzdychaniu do siebie i maślanych oczach. Dostałem historię pełną nienawiści, uprzykrzania sobie życia i robienia wszystkiego, żeby ludzie dookoła cierpieli. Pierwsze polskie tłumaczenie ukazało się pod tytułem >Szatańska miłość i wydaje mi się, że idealnie oddawał on treść utworu. <

I jak tu teraz podsumować Wichrowe Wzgórza? Fabuła nie zaskakuje zwrotami akcji, ale ma w sobie coś, co wciąga i budzi zainteresowanie. Bohaterowie to ludzie, których nigdy nie chciałoby się spotkać na swojej drodze, ale są wyraziści i dość dobrze rozpisani – chociaż czasem, na przyład w przypadku Lintona, nieco wkurzało wyjaskrawienie jednej, jedynej cechy charakteru i zatarcie wszystkich pozostałych. Jeżeli ktoś lubi takie powieści, utrzymane w gotyckim klimacie, przegadane i pełne emocjonalnego biadolenia i utyskiwania nad własnym losem, polubi Wichrowe Wzgórza. Jeżeli nie... no cóż, to nie.

Tytuł: Wichrowe Wzgórza
Autor: Emily Brontë
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2013
ISBN: 9788324020768
Liczba stron: 368

niedziela, 13 września 2015

Isaac Bashevis Singer - Cienie nad rzeką Hudson

Recenzja #34 Książka, którą uwielbia twoja mama

Studia bardzo zraziły mnie do literatury poświęconej Żydom. Wynikło to z tego, że na zajęciach z literatury najnowszej w kółko wałkowaliśmy to samo – Zagładę. Na tysiąc sposobów. W poezji, w pamiętnikach, w powieści dla dzieci. Raz ktoś zażartował, że pani profesor dopatrzyłaby się Zagłady nawet w zdobiącym ściany kibla Litwo, ty kurwo. Wcale nie było to takie nieprawdopodobne.

Myślałem, że nie polubię już Żydów, a raczej literatury im poświęconej. No bo jak? Po raz kolejny czytać o tym, że to smutne, że tak ich potraktowano? Pewnie, że smutne, ale ile można wałkować ten sam temat. Bardzo się zraziłem. Dlatego – wiedząc, że ulubionym pisarzem mamy jest Singer – do tej kategorii zabierałem się jak pies do jeża. No ale w końcu trzeba było. Poprosiłem ją o pożyczenie ulubionej książki i z ciężkim sercem zabrałem się za Cienie nad rzeką Hudson.



Zacznę zaskakująco: Nie wszyscy Żydzi zginęli w Holocauscie! Duża część z nich zdoła tego uniknąć. Wyczuli, że europejski grunt zaczyna im się palić pod stopami i uciekli. Często do Ameryki, do Stanów Zjednoczonych. Zdarzało się, że ujść z życiem zdołała tylko jedna osoba z rodziny – reszta trafiła do obozów.

Cienie nad rzeką Hudson opowiadają historie amerykańskich Żydów. Wszystko zaczyna się na wieczornym spotkaniu w mieszkaniu Borysa Makawera. Grupa Żydów zasiada przy stole i rozmawia. O wierze, o sytuacji politycznej, o plotkach. To spotkanie owocuje odrodzeniem się uczucia, które nie powinno w ogóle zaistnieć. Prowadzi do zdrady, rozstania i nienawiści.

A właściwie do zdrad i rozstań w liczbie mnogiej. Singer pokazuje, że w społeczności amerykańskich Żydów jest bardzo dużo miejsca na obłudę i hipokryzję. W kółko rozprawiają o religii, cytują Pięcioksiąg na wyrywki, a jednocześnie mają liczne romanse, cudzołożą na każdym kroku i nie liczą się z emocjami innych. Posuwają się nawet do szukania usprawiedliwień w Talmudzie.

Cienie pokazują także, jak hermetyczne i niezdrowe jest to środowisko. Nowojorscy Żydzi wiedzą o sobie nawzajem wszystko. Żaden romans nie jest dla nich tajemnicą, są całkowicie świadomi wzajemnych brudów. Nie wstydzą się wytykać palcami cudzych potknięć i grzeszków. Widzą drzazgę w oku brata, nie dostrzegając w swoim belki – że tak powiem, dostosowując się do bohaterów i również rzucając biblijnym cytatem. Chociaż może nie jest to w pełni trafiony cytat. Oni widzą swoją belkę. Tyle tylko, że zdaje się im ona nie przeszkadzać. Wkładają głowy w lwie paszcze, mając nieustanną świadomość, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Kiedy zaczynałem czytać tę powieść, pomyślałem, że mama nieźle mnie wkopała. Przede mną sześćset stron żydowskiego romansidła, no dzięki mamo, też cię kocham! W miarę rozwoju akcji, na pierwszy plan jednak wysuwało się coraz bardziej „żydowskie”, spychając „romansidło” gdzieś w tło. To znaczy owszem, miłości, zdrady i rozstania stanowią osnowę całej fabuły, ale jednocześnie są jedynie przyczynkiem do rozważań o istocie bycia Żydem.


Sięgnę jeszcze po Singera, nie ma bata, że nie. Samemu będąc tego wyznania, autor jest w stanie najlepiej obnażyć wszystkie przywary Żydów. Pisząc o nich, nabija się i punktuje celnie. Zdecydowanie do niego wrócę, ale chyba dopiero za jakiś czas. Trzeba wrzucić wyższy bieg w Wyzwaniu, bo jeszcze się nie wyrobię! 

Tytuł: Cienie nad rzeką Hudson
Autor: Isaac Bashevis Singer
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 2000
ISBN: 8372006474
Liczba stron: 614

środa, 9 września 2015

Monika Jaruzelska - Oddech

 Nigdy nie byłem szczególnie zaangażowany politycznie. Są rzeczy, które mnie interesują – ale to raczej te interesujące wszystkich – są rzeczy, na które mogę spojrzeć, ale bez większego wczucia i są takie, których sensacyjności kompletnie nie potrafię zrozumieć. Jedną z tych ostatnich jest na przykład wprowadzenie stanu wojennego. A raczej osoba generała Jaruzelskiego – co trzeba mieć w głowach, żeby rok w rok urządzać mu pikiety pod oknem?



Kiedy przeczytałem pierwsze zdanie Oddechu Moniki Jaruzelskiej – córki generała – trochę się przestraszyłem. Obawiałem się, że trzymam w rękach książkę, której nadrzędnym zadaniem będzie wybielenie postaci ojca, rozmówienie się z jego przeciwnikami i wałkowanie w kółko tematu 13 grudnia. Bo tata umarł i trzeba postawić kropkę w pewnych sprawach.

Na szczęście się myliłem. Owszem, tata umarł i rzeczywiście trzeba postawić kropkę, ale w zupełnie innym miejscu. Oddech jest przede wszystkim książką o stracie, żałobie i przemijaniu. O życiu. Słyszałam pierwszy oddech mojego syna i ostatni oddech mojego ojca. Czas się domknął. Jaruzelska napisała tę powieść, aby ostatecznie pożegnać się z tatą. Tak myślę.

Kobiety piszą inaczej. Pozornie o pierdołach, ale w tych pierdołach potrafią zawrzeć głębszą treść. Piszą prosto i ciepło, nawet jeśli dotykają trudnych i zimnych kwestii. Oddech niemal przez cały czas dotyka tematyki śmierci i żałoby, ale często robi to w bardzo zawoalowany sposób. Jaruzelska zdecydowała się o swojej żałobie w formie dziennika. Pierwszy wpis powstał w grudniu 2014 roku, ostatni jest z kwietnia. Zaczęła pisać pół roku po śmierci generała, żeby skończyć na miesiąc przed jej rocznicą. W tym czasie zdążyła zapalić papierosa, chociaż zerwała z nałogiem. Wytłumaczyć synowi, że życie pozagrobowe to to, które dzieje się tu i teraz – wszak wszyscy żyjemy poza grobami. Zastanowić się nad szkolnymi ściągami i napisami wyrytymi na ławkach. Utrata przewijała się przez to wszystko jedynie w tle. Była gdzieś z tyłu, nie pchając się czytelnikowi przed oczy. Jakby autorka, jedynie stymulowana tym jednym uczuciem, poczuła potrzebę, żeby wygadać się tak ogólnie – o wszystkim.

Nie mogłem się jednak oprzeć momentami wrażeniu, że książka jest pisana na siłę. Na takie myślenie naprowadzały mnie liczne cytaty – często cały rozdział składał się jedynie z przytoczonych tekstów. Co ja, pytam uprzejmie, mam w rękach? Jaruzelską czy Czarodziejską górę Manna? Gdybym chciał czytać Iwaszkiewicza, czytałbym Iwaszkiewicza, a nie Oddech. Nie lubię być oszukiwany.


Czerwone i Czarne wydaje specyficzne książki. Takie, które sięgają trochę głębiej, które można czytać łatwo i bez skupienia, a można się w nie wczytać i znaleźć coś więcej. Oddech do takich właśnie należy – chociaż nie jest majstersztykiem.

Tytuł: Oddech
Autor: Monika Jaruzelska
Wydawnictwo: Czerwone i Czarne
Data wydania: 2015
ISBN: 9788377001905
Liczba stron: 272

niedziela, 6 września 2015

Robert J. Szmidt - Szczury Wrocławia. Chaos

Recenzja #33 Książka, którą posiadasz, a której do tej pory nie przeczytałeś

Jakie to szczęście, że w wyzwaniu znalazło się kilka tak ogólnych kategorii. Takich, pod które można podciągnąć właściwie wszystko, co się akurat przeczytało. Jak książka, która ma powyżej 500 stron. Albo książka, którą jesteś w stanie przeczytać w jeden dzień. Albo – jak dziś – książka posiadana, ale do tej pory nie przeczytana. Lubię kupować książki na zapas. Źle się czuję, kiedy zbliżam się do końca jakiegoś tomu i wiem, że nie czeka na mnie żadna nowa pozycja. Dlatego zawsze istnieje parę książek, które stoją na półce jeszcze nieprzeczytane.

Jedna z nich trafiła do mnie zupełnie przypadkowo – udało mi się wygrać jeden z konkursów organizowany przez Kawernę. Do wyboru było parę różnych książek, z których część już czytałem, a część mnie zupełnie nie interesowała. Po selekcji wyszło na to, że w puli jest tylko jedna książka, która mnie interesuje. Tak trafiło na Szczury Wrocławia. Chaos – które mam już od jakichś dwóch miesięcy, ale przeczytałem dopiero ostatnio!


Wrocław. Dziewiąty sierpnia 1963 roku. A właściwie noc z dziewiątego na dziesiątego. Dwanaście godzin, w czasie których komunistyczne władze musiały poradzić sobie z niemałym problemem. Pół doby, przez które oddziały ZOMO miały spacyfikować zachowujących się podejrzanie pacjentów izolatorium. Noc, podczas której stało się jasnym, że to, co do tej pory uznawano za epidemię czarnej ospy, jest czymś znacznie gorszym. W izolatoriach powstają zombie.

Szczury Wrocławia to książka, w której trudno wskazać głównego bohatera. Akcja skacze z miejsca na miejsce, od postaci do postaci. Do wielu z poznanych na kartach powieści ludzi nawet nie warto się przywiązywać – zombie niewiele robią sobie z uczuć czytelników, kiedy są głodne, rozszarpią każdego. Okrzyki ej, jestem bohaterem książki, łapy precz! nie zdają się na nic.

Na przeszło pięciuset stronach zapisano jedynie dwanaście godzin akcji. To dość karkołomny patent, który – gdyby Szmidt dysponował ciut gorszym warsztatem – mógłby położyć całą książkę. Na szczęście autor sprawnie posługuje się słowem i lektura nie nudzi tak bardzo, jak się obawiałem. Jednak w dalszym ciągu uważam, że kilka scen, które istnieją tylko po to, żeby pokazać zasięg epidemii i pozwolić umrzeć paru postaciom, można było z powodzeniem zastąpić zwykłym milicyjnym meldunkiem.

Ale wtedy nie byłoby akcji promocyjnej na tak dużą skalę! U Szmidta nie giną przypadkowi bohaterowie. Na kartach powieści giną prawdziwi ludzie – ci, którzy zgłosili się do pisarza i udostępnili swoje dane osobowe. To dość makabryczne, pisać do kogoś z przyzwoleniem na uśmiercenie się w książce, ale z drugiej strony – czytanie o sobie musi być świetnym uczuciem.

Trochę szkoda, że Chaos jest zaledwie pierwszym tomem serii. Przeczytałem pół tysiąca stron, żeby dowiedzieć się, że na świat spadła apokalipsa. Tylko że zamiast czterech dżokejów, mamy do czynienia z tysiącami... chodziarzy. I tyle. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co i co z tym fantem zrobić. Chciałbym trochę więcej konkretów i wskazówek, zamiast kolejnych widowiskowych mordów.


Na końcu książki znajduje się jeszcze opowiadanie debiutanta – Horda Artura Olchowego. Zabawny i dość przewrotny tekst pasujący tematycznie do tego, o czym pisał Szmidt. Naprawdę dobrze, że został tam umieszczony – zawarta na kilku stronach akcja z powodzeniem rozwiała wrażenie, że właśnie przeczytałem tom, z którego niewiele wynika.

Tytuł: Szczury Wrocławia. Chaos
Autor: Robert J. Szmidt
Wydawnictwo: Insignis
Data wydania: 2015
ISBN: 9788363944810
Liczba stron: 544

czwartek, 3 września 2015

Karen Dionne - Dochodzenie. Na styku

Nieco się zagalopowałem z odhaczeniem książki, która powstała na podstawie telewizyjnego show, bądź też owe powstało bazując na niej. Połasiłem się na Lema i jakąś niekoniecznie znaną niemiecką adaptację. Tymczasem okazuje się, że niedługo potem w ręce wpadła mi książka, która pasowałaby tam zdecydowanie lepiej. Jak się człowiek spieszy, to w challenge'u grzeszy. Trudno. I tak napiszę parę słów.

Jeżeli wszystko dobrze zrozumiałem, z Dochodzeniem to dłuższa historia. Najpierw był duński serial. Na jego podstawie powstał serial produkcji amerykańskiej – ten widziałem i mogę zapewnić, że warto się nim zainteresować. Amerykański serial dał początek serii książek opartych na tej wersji. Kiedy książki bazujące na sezonach serialu były już gotowe, kolejna osoba – Karen Dionne – zdecydowała się stworzyć swój dodatek do całości. I tak oto od serialu duńskiej produkcji doszliśmy do książkowego prequelu usytuowanego w Seattle. Właśnie zakończyliśmy nasze prywatne dochodzenie. Przejdźmy więc do tego autorstwa Karen Dionne. Dochodzenie. Na styku.



Seattle. Osiedle przyczep kempingowych udających domy. W jednej z nich producent metamfetaminy, Neil Campbell, pracuje nad kolejną partią narkotyku. Kiedy wszystko wybucha i przyczepa staje w płomieniach, mężczyzna doznaje dotkliwych poparzeń. W tym samym czasie policja odnajduje w pobliżu dwa ciała z przestrzelonymi głowami. Ofiarami są bracia. Sprawa zostaje przydzielona detektyw Linden z wydziału zabójstw. Przypadkowo wplątany zostaje w nią także Holder, tajniak próbujący zinfiltrować narkotykowe środowisko.

Z okładki dowiedziałem się, że książka jest thrillerem. Dreszczowcem. Bez przesady – to zwykły kryminał, podczas lektury którego ciary nie chodzą po plecach, nie obgryza się też paznokci ze zdenerwowania. Intryga nie jest najwyższych lotów, ale wszystko rozwija się w bardzo dobrym tempie. Nie za szybko, żeby mieć wszystko podane jak na dłoni, ale także nie nazbyt powoli – jakby autorka była świadoma, że czytelnik nie będzie czuł potrzeby główkowania przez wiele stron. Dzięki temu Dochodzenie. Na styku nie nudzi i staje się przyjemną lekturą na dwa wieczory. Nie pozostawi jednak w czytelniku większych emocji. Ot, przeciętny kryminał, który co prawda nie wymaga znajomości serialu do zrozumienia, ale wszyscy fani The Killing na pewno spojrzą na książkę przychylniej.

Oglądając serial, byłem totalnie zauroczony postacią Holdera. I niesamowicie zażenowany poczynaniami Linden. Nie przekładało się to jednak na przyjemność z oglądania – wykreować postać, która będzie wkurzać na każdym kroku to też wyższa szkoła jazdy! Podczas lektury towarzyszyły mi podobne odczucia; fragmenty poświęcone Holderowi czytałem z o wiele większą radością niż te o Linden. Sarah szwędała się tylko od podejrzanego do podejrzanego i zadawała kolejne pytania, Stephen angażował w pracę tajniaka całego siebie – inaczej się nie dało – razem ze swoimi przemyśleniami i filozofią życiową.


Na plus zasługuje zgrabne manewrowanie postaciami tych dwojga w taki sposób, żeby ani razu nie zamienili ze sobą choćby dwóch słów. Niby odwiedzają te same miejsca, niby – pośrednio – pracują nad tą samą sprawą, obracają się wśród tych samych ludzi, ale nigdy na siebie nie wpadają. I dobrze, przecież muszą się poznać dopiero w pierwszym sezonie serialu!

Tytuł: Dochodzenie. Na styku
Autor: Karen Dionne
Wydawnictwo: Marginesy
Data wydania: 2015
ISBN: 9788364700651
Liczba stron: 304