niedziela, 25 października 2015

Patrick de Witt - Bracia Sisters

Recenzja #40 Książka z antonimami w tytule

Nie ukrywam, że kiedy zobaczyłem tę kategorię, trochę się przestraszyłem. Nie przychodziła mi do głowy żadna książka, która miałaby coś wspólnego z ciepłym śniegiem, suchą wodą czy czymś w tym stylu. Jest niby Dobry zabójca, ale czytałem go jakieś dwa lata temu – zdecydowanie za krótka odległość w czasie, żeby teraz z przyjemnością do tego wracać. I co tu teraz zrobić? Zwrócić się do Czytelników! Popłakałem na fanpejczu, zadziałało. I tak oto w moje ręce trafili Braca Sisters.



Już sama okładka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Księżyc z ponurą miną stworzoną z głów i rąk tytułowych braci Sisters jest świetny. Sami bracia, narysowani niesamowicie prosto i bez udziwnień, również urzekają. No ale napatrzyłem się i w końcu nadszedł czas na chwilę prawdy – czy treść okaże się równie dobra?

Lata pięćdziesiąte XIX wieku. W Kaliforni wybucha gorączka złota. Wielu śmiałków zmierza tam, mamionych wizją łatwego zarobku i szybkiej fortuny. Nie zawsze jest jednak kolorowo – niektórzy świrują, inni umierają z głodu i zmęczenia. Do Kaliforni zostają skierowani także bracia Sisters, płatni mordercy i zbiry, wyprzedzani przez własną złą sławę. Oni jednak nie zamierzają stać po pas w wodzie i łowić z niej złoto. Jadą tam w innym celu – mają zlecenie do wykonania. Ktoś musi zginąć.

Nie czytałem nic o przygodach Winnetou, nigdy nie sięgnąłem też po powieść awanturniczą. Patrick de Witt i jego Bracia Sisters byli dla mnie pierwszym zetknięciem z westernem w formie pisanej. Westernem noszącym znamiona noir – bywa szorstko, bezpardonowo i wszędzie pełno papierosowego dymu – ale nie pozbawionym także humorystycznych akcentów. Chyba właśnie one sprawiły, że Bracia Sisters przypadli mi do gustu. Nie byłbym już w stanie ekscytować się zwykłym westernem, ale ten, dość niezwykły, bardzo miło mnie zaskoczył.

Główni bohaterowie, Eli – narrator – i Charlie Sisters, mają mocno narąbane w głowach. Charlie to typowy bandyta; skory do mocnych trunków i jatki, marzący o dużych pieniądzach i władzy. Eli jest tym spokojniejszym, na pozór bardziej opanowanym. To jego od czasu do czasu nachodzą myśli o przyszłości. O tym, że może warto skończyć z zawodem mordercy i zająć się czymś innym.

Ta para psycholi da się lubić. Bywają rozbrajający, kiedy w grę wchodzą kobiety. Zdarza się im także zmusić czytelnika do przemyśleń – w momentach, w których ich priorytety nieco się ze sobą rozmijają. W końcu czasem są też po prostu takimi sympatycznymi skurwielami, jak wszyscy ci renegaci z filmów, za których trzyma się kciuki, w ramach dopingowania mniejszemu złu.

A skoro o mniejszym złu mowa, to chyba jest ten moment, w którym warto zakończyć recenzję i odesłać Was na wybory. A w drodze powrotnej możecie zaopatrzyć się w Braci Sisters, bo to całkiem sympatyczna lektura.

Tytuł: Bracia Sisters
Autor: Patrick de Witt
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 2013
ISBN: 9788375365009
Liczba stron: 334

środa, 21 października 2015

Podsumowanie z okazji 67 postów

Gdzieś przegapiłem dziesiąty post, a to pierwsza okrągła liczba. Teraz widzę, że dziewiąty był o śmierci Pratchetta, więc może i lepiej, że zaraz potem nie świętowałem jubileuszu. Pięćdziesiąty pękł przy okazji premiery komiksowego Fight Clubu – dla mnie to było jak święto, ale chyba nieszczególnie dałem po sobie poznać, że je celebruję. Dlatego zdecydowałem się na podsumowanie teraz, bo 67 to piękna liczba. Według tradycji w tym roku ukrzyżowano świętego Piotra i ścięto świętego Pawła. Według książki telefonicznej to kierunkowy do Adolfowa. Według rządu to idealny wiek emerytalny. Według matematyki to obecny wiek ludzi urodzonych w 1948 roku. Według mnie to dobry czas na podsumowanie.



Pierwszy post na blogu pojawił się w trzecią niedzielę stycznia – oznacza to, że mam dwa tygodnie w plecy z Wyzwaniem. To znaczy tyle, że albo wezmę się potężnie do roboty i się wyrobię, albo przytłoczy mnie proza życia i Reading Challenge 2015 zmieni się w Reading Challenge 2015 i ciut-ciut. Druga opcja brzmi nieco bardziej prawdopodobnie... ale czy się przejmuję?

Nie do końca. Trzy kwartały wyzwaniowej zabawy zaowocowały nie tylko kilkudziesięcioma recenzjami, ale również garścią przemyśleń na temat samej zabawy. Jakich przemyśleń?

Czy czytam więcej?
Trudno wyczuć. Zawsze czytałem sporo, chociaż zdarzało się, że nieregularnie. Potrafiłem łyknąć dziesięć książek w miesiąc, ale bywało też, że przez cztery tygodnie męczyłem jedną pozycję. Teraz się to jakoś unormowało i odhaczam od czterech do sześciu książek w ciągu miesiąca, co uważam za całkiem przyzwoitą liczbę.

Czy ta liczba jest ważna?
Nie, nie jest. Czytanie na czas jest bez sensu, bo zabija przyjemność lektury. Z tego samego powodu bywało, że męczyłem się na studiach. Książki są fajne, chłonięcie ich jest super, a możliwość podyskutowania o tym, to już w ogóle piękna sprawa, ale świadomość, że wisi nade mną deadline czasem to niszczyła. Lepiej czytać mniej, ale się tym cieszyć – to nic odkrywczego. Po prostu odkryłem, że Wyzwanie niekoniecznie to umożliwia.

Czy czytam bardziej świadomie?
I tak, i nie. Do momentu pójścia na studia czytałem książki tylko i wyłącznie dla siebie. Nie analizowałem ich podczas lektury i jedyne, co miałem o nich później do powiedzenia, to wrażenia, jakie pozostawały, kiedy już odłożyłem książkę na regał. Studia zmusiły mnie jednak do innej lektury, bardziej świadomej. W końcu nie mogłem pójść na zajęcia i powiedzieć, że no, książka była całkiem git, tylko końcówka do dupy. Prowadzący mogliby być średnio zadowoleni. Trzeba było odnajdować w lekturze istotne punkty i rzeczy, o których warto wspomnieć. To mi zostało, chociaż recenzje rządzą się swoimi prawami – czasem żałuję, że nie mogę zbyt wiele zdradzić, żeby nie psuć innym przyjemności z czytania. Obawa przed spoilerem zabija możliwość głębszej analizy. Na szczęście komentujący nie zawodzą i czasem właśnie pod postem zradzają się większe dyskusje.

Czy czytam bardziej różnorodne rzeczy?
Zdecydowanie. Do końca liceum ruszałem właściwie wyłącznie fantastykę i kryminały, czasem jakieś wywiady. Czytałem dużo, ale bardzo schematycznie i wąsko. Później trochę się to zmieniło, bo jakoś trzeba było pozaliczać te kolejne egzaminy z historii literatury. Wyzwanie poszerzyło mi horyzonty. Uświadomiło, że istnieje jeszcze cała masa literatury ulokowanej gdzieś pomiędzy tym, co czytałem do tej pory, a tym, o czym lubią dyskutować mądrzy ludzie z wieloma skrótami przed nazwiskiem. I że tę literaturę też można poznać, wcale przy tym nie cierpiąc. Długo myślałem, że wszystkie książki mamy będą czekały na jej alzheimera, żeby przeżyć drugą młodość – ale jednak nie, prawdopodobnie sięgnę po wiele z nich, zanim ona będzie mogła czytać je ponownie jak nowe.

Czy Wyzwanie ogranicza?
O tak. To trochę paradoksalne, bo z jednej strony rozwija i poszerza horyzonty, ale z drugiej nie pozwala czytać tego, na co człowiek ma ochotę. Od dobrych kilku tygodni czekają na mnie Słowa Światłości (oddam, Klaudia, obiecuję!), za które nie mogę się zabrać, bo ciągle muszę czytać coś innego. W październiku wychodzą nowi Chłopcy, kolejny tom Cyklu Demonicznego i Wyspy Plugawe Mortki, a ja boję się, że przeczytam to wszystko dopiero w styczniu. No cóż, wszystko ma plusy dodatnie i plusy ujemne.

A co z samym blogiem?
Jakoś to idzie, z czego jestem niesamowicie dumny – to pierwszy projekt od dłuższego czasu, którego nie cisnąłem w kąt przez słomiany zapał. Jednak i tu widzę pewne ograniczenia wynikające z Wyzwania. Przede wszystkim ograniczyłem się do recenzji, co zaczyna mnie coraz bardziej męczyć. Pewnie pociągnę na tej formule, dopóki nie uporam się z tymi pięćdziesięcioma kategoriami, ale potem chyba przyjdzie pomyśleć o jakimś rozszerzeniu. Trochę zaszufladkowałem się samą nazwą (jak dobrze, że książki trzymam na regale, a nie po szufladach!), ale z tego będzie można jakoś wybrnąć. Mnemotechniki polegają między innymi na stworzeniu sobie w umyśle szuflad, w których przechowywane są informacje – ja mogę udawać, że mam taki regał i pisząc o wszystkim, piszę o tym, co na regale, prawda?

Tak to widzę na ten moment. Ciekawe, czy przy kolejnej okrągłej liczbie postów (132, oczywiście) jakoś się to zmieni. :)

niedziela, 18 października 2015

Arthur Conan Doyle - Studium w szkarłacie

Recenzja #39 Książka napisana ponad sto lat temu

Dzisiejsza recenzja zacznie się od anegdotki. Jakiś czas temu wracałem wracałem z Poznania do rodzinnego domu pociągiem. Taka podróż trwa godzinę z hakiem, a ja wybrałem się na dworzec w ciemno i okazało się, że muszę doliczyć jeszcze godzinę czekania na pociąg. W myśl idei, że inteligentni ludzie się nie nudzą, postanowiłem wziąć tę sytuację na klatę i sięgnąłem do torby po książkę. Zonk, książka została w mieszkaniu. Przede mną dwie i pół godziny marazmu.

Boże, błogosław Shitty Center. Poznańska galeria przyklejona do dworca PKP jest pośmiewiskiem. Miała wyglądać jak pociąg, wygląda jak chlebak. Były wygodne, idealne dla ludzi z torbami, rozsuwane drzwi – zamontowano obrotowe, żeby czasem się za komfortowo nie przemieszczać. Na perony na starym dworcu można było dojść w trymiga, dzisiaj dostać się na niektóre to już dobra rozgrzewka przed właściwą podróżą. Ale ja obiecuję, że już złego słowa o tym miejscu nie powiem. Bo w Chlebaku jest galeria. W galeriach są księgarnie. A w księgarniach są promocje. Między innymi na pierwszą powieść o przygodach Sherlocka Holmesa, Studium w szkarłacie.

I tak oto wydałem dychę, żeby umilić sobie powrót do domu i po raz pierwszy spotkać się z książkową wersją historii najbardziej znanego detektywa wszech czasów.



Doktor Watson  ukończył studia i został chirurgiem wojskowym. Trafiony w ramię, musiał wrócić do Anglii. Teraz mieszka w Londynie, prowadząc leniwy i bezproduktywny tryb życia. Takie życie wymaga jednak pieniędzy, a tych w Watsonowej kieszeni jak na lekarstwo. Znajomy podpowiada mu, że aby zaoszczędzić, mógłby dzielić z kimś mieszkanie. Na przykład z nieco świrniętym, ale intrygującym Sherlockiem Holmesem. Doktor godzi się na to, a nowy współlokator rzeczywiście zaczyna go bardzo frapować. Co robi, czym się zajmuje? Dlaczego w pewnych kwestiach jest geniuszem, a jednocześnie brak mu elementarnej wiedzy w innych dziedzinach? Watson dowiaduje się tego wszystkiego pomału, stopniowo poznając Sherlocka. Jednocześnie pomaga mu rozwiązać zagadkę morderstwa, które zdawało się przerastać dwóch dużej sławy śledczych.

Pierwsze skojarzenie, jakie mam z Sherlockiem Holmesem, to Scooby Doo, serio. Pamiętam z dzieciństwa, że w jednym z odcinków wesoła ekipa z furgonetki współpracowała z tym detektywem i zajadała się fish'n'chips. Potem długo nic, aż do świetnej kreacji Roberta Downey'a Juniora. I w końcu, po latach, oryginał. Trochę to wszystko poszło po dziwnych torach, ale najważniejsze, że wreszcie dotarłem do książki Arthura Conana Doyle'a.

Studium w szkarłacie to kryminał napisany ponad wiek temu. Wiedząc, jak pisano przed laty, nie byłem pozbawiony obaw, kiedy decydowałem się na tę książkę. No ale kurde, była za dychę, a ja byłem zdesperowany. Obawiałem się, że przywitają mnie rozciągnięte zdania, nudne opisy, które mogłyby z powodzeniem nigdy nie powstać i w ogóle więcej nudy niż akcji. Na szczęście byłem w błędzie. Studium w szkarłacie, choć napisane tak dawno, nie nosi znamion tamtej literatury. Jest – z braku pomysłu na lepsze określenie – zbite i konkretne. Cała intryga zajmuje niespełna dwieście stron, więc nie można powiedzieć, że książka jest przegadana. Akcja posuwa się do tego stopnia wartko, że byłem w silnym szoku, kiedy Sherlock zamknął kajdanki na nadgarstkach mordercy. (To nie spoiler, przecież wszyscy wiemy, że Sherlock jest najlepszy, co nie?)

Nie jest to kryminalny majstersztyk. Dzisiejsze pozycje z tego gatunku biją intrygę wymyśloną przez Doyle'a na łeb, na szyję. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji, które nagle wywróciłyby całą fabułę do góry nogami. Trudno też bawić się we wspólne śledztwo i to chyba dla mnie największy mankament tej książki – lubię kminić razem z policjantami, próbować rozgryźć intrygę. Lubię tę satysfakcję, kiedy domyślam się czegoś na moment przed tym, jak dojdzie do tego sam śledczy. Tutaj tego brak – śledzimy akcję z perspektywy Watsona, który niewiele kuma, ale jest zachwycony dedukcją Sherlocka. Jemu potrzebne jest wyjaśnienie wszystkiego jak krowie na rowie i nam, czytelnikom, siłą rzeczy także. Ale z drugiej strony – to Sherlock Holmes, do cholery, on musi być zawsze trzy kroki przed wszystkimi. Nie możesz rozgryźć zagadki przed nim, bo on jest geniuszem kryminalistyki. Więc wszystko się zgadza.

Dlatego, chociaż fabuła nie zapewnia mindufucków, książka naprawdę mi się podobała. Raz, że jest solidnie napisana i interesująca, a dwa, że to Sherlock, God damn it! Warto sięgnąć, chociażby po to, żeby zapoznać się z książkowym oryginałem, z powieścią, dzięki której powstała tak kultowa postać. Ostatecznie całość ma naprawdę niewiele stron – wystarczy poświęcić jeden wieczór, żeby łyknąć tę powieść. Albo raz przejechać się pociągiem.

Tytuł: Studium w szkarłacie
Autor: Arthur Conan Doyle
Wydawnictwo: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o.
Data wydania: 2015
ISBN: 9788327415400

Liczba stron: 182

niedziela, 11 października 2015

Cormac McCarthy - Droga

Recenzja #38 Książka, która zdobyła Nagrodę Pulitzera

Nieszczególnie ufam opiniom większości. Tegoroczną Nike zdobyła książka, do której robiłem chyba trzy podejścia i za każdym razem przegrywałem. Księgi Jakubowe są jedną z tych książek, które miałem na myśli we wpisie o lekturze, której nigdy nie byłem w stanie dokończyć. Jestem niemal pewien, że do tej powieści Olgi Tokarczuk nie sięgnę już nigdy.

A jednak wyzwanie zmusiło mnie, żeby zainteresować się jakimiś nagrodzonymi książkami. Na szczęście nie była to Nike, a Nagroda Pulitzera. Myślę, że to dobry czas na oswojenie się z właśnie tą nagrodą, bo – przyznawana od 1917 roku – niedługo będzie obchodziła najpiękniejszy jubileusz.

A w 2007 roku Cormac McCarthy zgarnął Pulitzera za powieść Droga. I to właśnie jej poświęcona będzie dzisiejsza recenzja.



Mężczyzna i chłopiec. Ojciec i syn. Za nimi i przed nimi postapokaliptyczna, zniszczona, wypalona Ameryka. Zmierzają na południe, ponieważ tam będzie cieplej. Kierują się ku wybrzeżu, bo tam, być może, żyją jeszcze dobrzy ludzie. Głodują, marzną i wątpią. Ale idą.

Tak właściwie wygląda cała ta książka. Krótkie, proste zdania i tytułowa droga, która jest jednym z trójki głównych bohaterów tej powieści. Najbardziej bezwzględnym, najgroźniejszym i pozbawiającym nadziei. Takim, którego nie sposób darzyć sympatią, ale nie można od niego uciec. Trzeba stawić czoła.

McCarthy zrobił w tej książce coś genialnego. Posługując się naprawdę prostym językiem, korzystając z krótkich, ciosanych zdań, stworzył dzieło, którego nie sposób nazwać prostym i rzemieślniczym. Ta na pozór banalna narracja, te skąpe, bezpośrednie dialogi, to wszystko sprawia, że Droga jest momentami poetycka.

Szczególnie istotny jest w całej tej podróży chłopiec. To on każe mężczyźnie zastanawiać się nad odpowiedzialnością za dziecko. To on, urodzony już po apokalipsie, zadaje pytania, na które mężczyzna nie może odpowiedzieć tymi – znanymi doskonale nam wszystkim – wygodnymi kłamstwami dla dzieci. I w końcu to on jest kręgosłupem moralnym ich obu, zmusza mężczyznę do pozostania człowiekiem. Żeby wspólnie mogli nieść ogień.

Mnie Droga trochę przytłoczyła. Z jednej strony czytało mi się ją lekko i szybko, ale z drugiej, cały czas narastało gdzieś we mnie nieprzyjemne, trudne do zdefiniowania uczucie. Jakaś mieszanka wstrętu i współczucia. Może trochę lęku i smutku? Na pewno nie miało to nic wspólnego z radością, to wiem na pewno.

Od paru miesięcy nie zachwyciłem się książką. A teraz przeczytałem Drogę i muszę wyzerować ten licznik.

Tytuł: Droga
Autor: Cormac McCarthy
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2014
ISBN: 9788308041789
Liczba stron: 268

środa, 7 października 2015

Matthew Woodring Stover - Bohaterowie umierają

Jestem z siebie dumny. Kapitan Marchewa uważał, że duma to taki mięsień, który usztywnia kark. Moim zdaniem jest ona przekaźnikiem prowadzącym z oczu do tego magicznego miejsca w organizmie, które produkuje endorfiny. Nie jestem pewien, gdzie w organizmie znajduje się ośrodek słodyczowy.

Czemu jestem dumny? Bo chociaż nie uważam czytelników za jednoznacznie bardziej wartościowych, zawsze bardzo się cieszę, kiedy osoby z mojego najbliższego otoczenia coś czytają. Zawsze to – chociażby – kolejny temat do rozmów. Dlatego kiedy dziewczyna zaczęła dużo częściej odwiedzać bibliotekę, a także pożyczać ode mnie książki, czułem się całkiem mile połechtany. Ale teraz, kiedy mogłem pożyczyć od niej jej własną, zakupioną, posiadaną, jej(ną?) książkę, mogę mówić o swego rodzaju dumie.

Pochwaliłem się, to teraz recenzja. Panie i panowie, Matthew Woodring Stover – Bohaterowie umierają.



Świat rozwinął się i zmienił. Wprowadzony podział na kasty jasno stanowi, co się komu należy. Przeszłość odeszła w niepamięć, a cytowanie dawnych polityków i myślicieli może być odebrane jako podjudzanie i działanie przeciwko systemowi. Ludzie, którzy czytają dzieła filozofów z dawnych lat, trafiają do więzień i psychiatryków. Ale nie to jest najważniejsze. Największa nowość to Nadświat – odkryte jakiś czas temu równoległe uniwersum, do którego ludzie są zdolni przenikać.

Bohaterowie umierają to książka, która w bardzo ciekawy sposób porusza kwestie reality-show i szacunku ludzi dla Innego. Nadświat jest interesującym miejscem – to uniwersum, którego rozwój techniczny, obyczaje i społeczeństwo do bólu mogą kojarzyć się Ziemianom z wszystkim tym, o czym mogli czytać w książkach fantasy. Nic więc dziwnego, że stał się on dla nich bardzo interesujący. Do tego stopnia, że zapragnęli uczynić z niego miejsce na swego rodzaju reality-show. O co chodzi? Wysyłani do Nadświata ludzie są podłączani do specjalnej aparatury, która pozwala im – w pewnym sensie – streamingować na Ziemię wszystko to, co widzą. Piszę, że w pewnym sensie, bo korzystający z odpowiednio przystosowanych urządzeń widz jest w stanie nie tylko widzieć oczyma aktora, ale także poczuć jego emocje, a nawet mieć pośredni wgląd w jego myśli.

Z tego powodu czytelnik styka się z dwoma rzeczywistościami. Większość fabuły rozgrywa się w Nadświecie, gdzie Hari Michaelson wciela się w postać Caine'a – gnoja, który większość problemów rozwiązuje przy użyciu pięści, ale potrafi zakręcić się w odpowiednim towarzystwie. Ze względu na jego umiejętności bojowe, chamstwo i bezwzględność, Przygody z udziałem Caine'a cieszą się wielkim zainteresowaniem.

I to przenosi nas do drugiej rzeczywistości – tej ziemskiej. Rzeczywistości, którą rządzą pieniądz i pokusa zysku, Studio mataczy, a segregacja kastowa zmusza do ciągłego kalkulowania i wyrachowania.

Początkowo miałem wrażenie, że Bohaterowie umierają zaserwuje mi coś podobnego do Assasin's Creed. Tu i tu mamy nasz świat przenikający się z inną rzeczywistością i bohaterów zawieszonych gdzieś pomiędzy. Jednak Bowdenowy Assasin's Creed nie przypadł mi do gustu, a Bohaterowie byli całkiem w porządku. Przyczyn dopatrywałbym się chyba właśnie w podziale na dwie rzeczywistości – Assasin's Creed kompletnie ignoruje tę drugą, ziemską, podczas gdy w powieści Stovera, choć jest zdecydowanie drugoplanowa, wciąż odgrywa ona ważną rolę.

To ważne, ponieważ to właśnie wydarzenia i postaci z tej części książki uważam za lepsze. No bo umówmy się – historia Caine'a to typowa historia fantasy. Jest ziomeczek na wysokim levelu, ma dobrze wytrenowane skille w walce wręcz, dał dużo w zręczność i władanie bronią. I sobie chodzi i sieka innych, czasem coś tam przekmini fajnie, czasem ktoś spróbuje rzucić na niego zaklęcie. Oczywiście jest też chamem (rany, czemu „celne riposty” prawie zawsze sprowadzają się do czegoś na poziomie „twojej starej”? Nie, nie twojej.), który nie liczy się z nikim poza damą swojego serca. Świetna historia, dopóki nie różni się od każdej poprzedniej tylko innymi nazwami własnymi. Bohaterowie umierają nie zrobiłoby na mnie nawet w połowie tak dobrego wrażenia, gdyby nie dobrze poprowadzony wątek Studia.

Jak ująć to najprościej? Może po prostu mówiąc o odczuciach. Podczas samej lektury nie obgryzałem paznokci, nie targały mną emocje i nie biłem się z myślami. Ale kiedy zamknąłem książkę, uświadomiłem sobie, o jak wiele istotnych rzeczy zahaczyła fabuła. Obrywa się showbiznesowi i nieliczeniu się z innymi. Przede wszystkim jednak szkalowane jest podejście do Innego. Ludzie traktują Nadświat jak konkwistadorzy Amerykę. Włażą do niego jak do siebie i niszczą rzeczywistość ku uciesze widzów z Ziemi. Żyjecie sobie spokojnie? No to fajnie mieliście, ale teraz sytuacja się zmieni, bo będziecie nam potrzebni. Ojej, wasza gospodarka i polityka zmierzają w dobrym kierunku? Niee, to się nie sprzeda, zrobimy wam przewrót. Hohoho, przecież jesteśmy lepsi, przecież wy to nic ponad naszą rozrywkę.

Książka kończy się w taki sposób, że niełatwo wyobrazić sobie spójną kontynuację w podobnym stylu. Byłem bardzo ciekaw, w jaki sposób autor zdecydował się pociągnąć serię, dlatego zerknąłem na kilka zajawek kolejnego tomu. I bardzo ucieszyłem się na wieść, że właśnie to, co zainteresowało mnie najbardziej, stało się pierwszoplanowe w Ostrzu Tyshalle'a. Przeczytam na pewno!... znaczy kiedy Sandra kupi.

Tytuł: Bohaterowie umierają
Autor: Matthew Woodring Stover
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 2009
ISBN: 978837480139
Liczba stron: 670

niedziela, 4 października 2015

Andrzej Pilipiuk - Rzeźnik drzew

Recenzja #37 Książka, którą zacząłeś i nie dokończyłeś

Niewiele jest takich książek. Naprawdę. Wychodzę z założenia, że historia to historia i kiedy się już jakąś zaczęło poznawać, to wypada ją dokończyć. Albo przynajmniej skończyć pierwszy tom, jakąś wyodrębnioną część. Nie wiem, skąd taka przypadłość – prawdopodobnie wynika z tego, że lektura nie zajmuje mi miesięcy, tylko kilka wieczorów. A tych kilka godzin mogę już jakoś odżałować, nawet na mizerną książkę.

Przez parę lat stała jednak na półce pozycja, która mnie pokonała. Patrzyłem na nią i wiedziałem, że mamy jeszcze niedokończone porachunki, że są między nami sprawy, które trzeba doprowadzić do końca. Ona też zdawała się wbijać we mnie szydercze spojrzenie. Nie dałeś rady, cwaniaczku, mówiła. I kilka razy naprawdę miałem ochotę po nią sięgnąć, żeby w końcu pozbyć się tej mentalnej drzazgi. Teraz cieszę się, że przez lata tego nie zrobiłem – bo położyłbym wyzwanie przez brak możliwości zrealizowania go w pełni.

A co mnie tak zmęczyło?



Pilipiuk. Autor, którego wielu uważa za Pierwszego Grafomana Rzeczpospolitej. Ojciec znanego żula-obieżyświata, Jakuba Wędrowycza. Człowiek tak płodny literacko, że klękajcie narody. W końcu facet, który nieświadomie obrzydził mi archeologię. A przy okazji autor książki Rzeźnik drzew.

Rzeźnik drzew jest zbiorem opowiadań. Dzisiaj, po dobrych paru latach od pierwszego podejścia, nie umiem powiedzieć, co poprzednio mnie tak bardzo zniechęciło. Wydaje mi się, że nie zdecydowałem się na lekturę od początku do końca, po kolei, tylko skakałem sobie po różnych tekstach. Bardzo możliwe, że trafiłem wtedy po prostu na gorsze cząstki, bowiem chociaż na okładce napisano, że to 12 fachowo sprawionych opowiadań, książka nie jest równa. Niektóre opowiadania (Ślad oliwy na piasku, Bunt szewców czy niesamowicie kojarzące mi się z Poem Poddasze) zapadają w pamięć i interesują, ale inne – jak chociażby tytułowy Rzeźnik drzew czy Czytając w ziemi – nudzą i męczą. Zdarzyło się też, mam tu na myśli Teatralną opowieść, że koncept był naprawdę interesujący, ale właściwie wypadłoby to lepiej, gdyby konceptem pozostał, bo w opowiadaniu coś nie pykło.

Co zasługuje na słowa pochwały, to umiejętne klejenie zakończeń. Większość opowiadań ze zbioru ma kompozycję otwartą. I to otwartą bardzo przemyślnie. Kończą się w takim miejscu i w taki sposób, że człowiek żałuje, że to tylko opowiadanie. Przecież tam było jeszcze tyle do dodania! Jak to koniec? Panie Pilipiuku, może powieść o tym, noo? Serio, łapałem się na tym, że nawet przy tych mniej interesujących mnie opowiadaniach, przez kilka ostatnich akapitów łapałem taką zajawkę na więcej, że byłem rozczarowany, że to już wszystko.

Co poza tym? Bywa dowcipnie, bywa zaskakująco. Bywa też mdło. Na szczęście te nudniejsze momenty ratują nieco tajemnicze, nieostre ilustracje, często przypominające stare, bardzo stare fotografie.

Udało mi się przebrnąć, tym razem bez większych kłopotów i bez myśli o kolejnej kapitulacji, ale zachwytów brak. Na większe przemyślenia też mnie nie wzięło. Ot, można sięgnąć, ale nie trzeba.

A może są tu jacyś fani Pilipiuka, którzy myślą zupełnie inaczej?

Tytuł: Rzeźnik drzew
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2009
ISBN: 9788375740790
Liczba stron: 488