niedziela, 29 listopada 2015

Lewis Carroll - Alicja w Krainie Czarów

Recenzja #45 Zakazana książka

Chyba nie lubię czytać klasyki. To znaczy – może nie tyle czytać, co później o niej mówić. Nie lubię mówić o książkach, które wszyscy znają, które zostały przeanalizowane na tysiąc różnych sposobów i które zachwycają wszystkich. Albo przynajmniej wszyscy czują olbrzymią potrzebę mówienia o tym, że ich zachwyciły – bo to przecież klasyka. Nie jest trochę tak, że to się samo napędza? Czytam gówno, ale krytycy się nad tym spuszczają, to przecież nie powiem, że mnie nie urzekło, bo wyjdę na durnia. I wszyscy moi znajomi też są urzeczeni!

No cóż. Nie mam pojęcia, jakie macie zdanie na temat Alicji w Krainie Czarów, może naprawdę Was, hehe, oczarowała i to wasza niezależna opinia. Nie mam pojęcia, ale ja czuję się lekko rozczarowany.


Fabułę książki znają chyba wszyscy. Alicja siedzi na łące z siostrą, nagle dostrzega królika. Podąża za nim do króliczej nory, przez którą przedostaje się w bardzo dziwne miejsce – tam, gdzie zwierzęta mówią ludzkim głosem, dziewczynka może rosnąć i maleć do nieprawdopodobnych rozmiarów, a wszystkim trzęsie Królowa Kier, marząca o powszechnej dekapitacji. Alicji przytrafiają się naprawdę dziwne przygody, które ostatecznie okazują się jedynie snem. Ups, spoiler, sorry. Ale chyba o tym wiedzieliście, prawda?

We wstępie do książki przeczytałem, że Alicja w Krainie Czarów jest wyjątkowa, ponieważ jest powieścią kompletną na dwóch płaszczyznach. Idealnie trafia do dzieci, jako prosta i przyjemna opowiastka, a jednocześnie przekona do siebie także ludzi dorosłych, ponieważ drzemie w niej głębia – jak chociażby analiza snów.

W takim razie obawiam się, że jestem zawieszony gdzieś dokładnie pomiędzy dzieciństwem i dorosłością. Nie zachwyciłem się historią dziewczynki, która wpadła do króliczej nory i nie chłonąłęm jej z otwartymi ustami, jak pewnie robiłby to ktoś dużo młodszy. Wiek to jedno, a ogólna znajomość całej fabuły – drugie. Liczyłem jednak, że wciągnie mnie to drugie, przeznaczone dla dorosłych dno. No i... jakoś nie do końca. Bo Alicji się przysnęło, okej. I bodźce zzewnątrz wpływały na to wszystko, co projektował jej mózg, okej. I w śnie działy się niestworzone rzeczy, panował w nim chaos, a cała logika była jedynie bardzo pozorna – to znaczy historia wydawała się spójna i konkretna na pierwszy rzut oka, ale gdyby się lepiej zastanowić, to nic się tam kupy nie trzymało.

I to jest ta super analiza snów? Wiem, że książka ma już swoje lata i trzeba na nią patrzeć przez ten pryzmat, ale kaman, przecież takie informacje dotyczące marzeń sennych jest w stanie wyciągnąć z własnego doświadczenia każdy przeciętnie rozgarnięty trzynastolatek. Przypuszczam, że nawet taki, który nie do końca wie, jak wygląda flaga Unii Europejskiej (niezorientowanych odsyłam do materiału Filipa Chajzera, chociaż ostrzegam, że robicie to na własną odpowiedzialność).

Carroll napisał fajną książkę dla dzieci i pięknie wbił się w kanon literatury, ale obawiam się, że nic poza tym. Chociaż mogę się mylić – bardzo chętnie dowiem się, co Wy widzicie w Alicji? Z jakiegoś powodu stała się w końcu tak popularna i coś sprawiło, że tylu artystów tak chętnie się do niej odwołuje.

Szacun za humor. Ostatnio psioczyłem na żałosne żarciki Bretta. Teraz może nie śmiałem się w głos, ale doceniam starania tłumacza, żeby oddać wszystkie niuanse gier słownych. A było ich naprawdę sporo. I bardzo podobały mi się narkotyczne odwołania – zauważyliście, że po grzybach Alicji totalnie zmieniła się perspektywa z jakiej postrzegała świat?

Książka znalazła się w tej kategorii, ponieważ w 1931 roku zakazano jej w chińskiej prowincji Hunan. Wikipedia podaje, że wynikło to z przekonania, że zwierzęta nie mogą mówić ludzkim głosem i nie powinny być stawiane na tym samym poziomie co ludzie. Nie ma co się oszukiwać, Chińczycy wysunęli potężne argumenty. Nawet nie próbuję polemizować!

niedziela, 22 listopada 2015

Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

Recenzja #44 Książka, która została wydana w roku twoich narodzin

Za mało czytałem Pilcha, żeby móc powiedzieć, że jestem fanem jego literatury. Dwie książki wiosny nie czynią, jak mówi stare porzekadło. Tak się jednak złożyło, że już Pod Mocnym Aniołem zrobiło na mnie tak dobre wrażenie, że kiedy zorientowałem się, że w 1993 roku po raz pierwszy wydano Spis Cudzołożnic, bez większego namysłu zdecydowałem, że to właśnie będzie książka, którą przeczytam przy okazji tej kategorii.


Główny bohater, Gustaw, jest polonistą. Niespełnionym literatem, miłośnikiem kobiet i albańskiego koniaku, mężem i życiowym nieudacznikiem. Takim totalnym niedojdą, jeśli mamy być szczerzy. Pewnego dnia dzwoni do niego telefon – okazuje się, że do Krakowa przyjedzie szwedzki intelektualista i potrzeba kogoś, kto oprowadziłby go po mieście. Gustaw nadaje się do tego najlepiej, więc pada na niego. I stąd bierze się cała historia.

Trudno tak naprawdę powiedzieć, czy ten Szwed rzeczywiście błąka się za Gustawem. Trudno nawet jednoznacznie stwierdzić, czy sam Gustaw w ogóle gdzieś chodzi, a nie tylko siedzi w bezruchu, podziwiając panoramę Krakowa i pozwalając myślom błądzić po mieście. Jakkolwiek nie jest, ta wycieczka ze szwedzkim intelektualistą jest jednocześnie wycieczką przez życie Gustawa. Jest podróżą po jego wielkich planach, które spaliły na panewce, po jego podbojach miłosnych, które nie miały nic wspólnego z filmowymi miłościami, a także po jego traumach z dzieciństwa, ciągnących się za bohaterem do dziś. Nie brak także rozważań nad kondycją polskiego protestantyzmu.

Za tymi tematami Pilch przemyca wszystko to, co zdaje się być dla niego typowe – ironiczne filozofowanie o życiu ukryte za groteskowymi scenami. Nie brak też wzmianek o pociągu do alkoholu. Sam język nie jest tak piękny – choć, zdaniem wielu, bardziej pasowałoby tu określenie grafomański – jak w nowszych książkach autora, ale wciąż pojawiają się momenty, którymi można się zachwycić.

No i Kraków. Ale ja uwielbiam to miasto, więc nie jestem obiektywny.

sobota, 21 listopada 2015

Siłaczka - trailer

Niedawno usłyszeliśmy na zajęciach polecenie: Weźcie na warsztat jakąś lekturę i zróbcie z niej hit filmowy, hollywoodzki blockbuster. Wiem, że literatura jest piękna, cudowna, fascynująca i nie powinno się w niej nic zmieniać, ale zbezcześćmy ją. Ponaginajmy. No to skorzystałem z tego, że niedawno czytałem Żeromskiego i rozpisałem trailer Siłaczki. Gotowi?

Na lepszy plakat niestety nie starczyło budżetu
Paweł – Jude Law – ma na sobie białą koszulę, przetarte spodnie i kaszkiet. W ręku trzyma zniszczoną aktówkę. Idzie niepewnie, powoli, z wahaniem. Zmierzcha. Lekarz zatrzymuje się na moment przed drewnianą, tu i ówdzie nadłamaną tablicą. Welcome to Obrzydłówek. Niepewnie stawia kolejne kroki.
Skrzypi okiennica. Buty Pawła wzbijają w powietrze kurz, kiedy powoli przesuwa się zaniedbaną ulicą. Nagle słychać mlaśnięcie.
W mroku widać błysk. To oczy. Pod obdartą ścianą kuca zarośnięty, parszywie wyglądający starzec. Oburącz przyciska do ust coś, co przed miesiącem z bólem serca można by nazwać chlebem. Paweł kuca przy nim i wyciąga do niego rękę. Starzec krzyczy dziko.

Przybył, by nieść pomoc.

Ciemny pokój, zasłonięte okna, przygaszone światła. W powietrzu unosi się papierosowy dym. Panuje gwar. Przy stole siedzą mężczyźni – ubrani w eleganckie garnitury, ociekający jednocześnie tłuszczem i bogactwem. Grają w karty, a w tle przechadzają się roznegliżowane, ponętne kobiety. Zbliżenie na twarz wąsatego, cięcie, zbliżenie na łysego mężczyznę śmiejącego się głośno. Ma wstawiony złoty ząb.

Ale nie wszystkim było to na rękę.

Paweł wchodzi do małego pokoju. Podłoga skrzypi, kiedy zbliża się do łóżka. W tle regał, na którym stoi kilka książek. Paweł pochyla się nad leżącą.
Zbliżenie na jej twarz. Bladą, nieobecną.

Dawna miłość.

Dwór. Ulewa. Burza. Zbliżenie na mokrą twarz Pawła, który przekrzykuje grzmoty. Musisz przywieźć leki! Jedź! Teraz!
Chłopiec zrywa się do biegu, piorun przeszywa niebo jeszce na moment rozświetlając jego sylwetkę – potem znika bez śladu w ciemności.

Wyścig z czasem

Wyraźnie młodsza kobieta z łóżka spaceruje korytarzem uczelni. Dogania ją Paweł i łapie pod ramię. Zaczynają się śmiać.
Spacerują łąką. On zrywa kwiaty, ona udaje, że nie chce ich przyjąć.
Łapią się za ręce.

Bolesne wspomnienia.

Kobieta siedzi w niewielkim pokoiku. Jest chuda, biednie ubrana. Jedyne światło zapewnia dogasająca świeca. Obok siedzi młody chłopiec, próbuje piać. Kobieta pochyla się i coś mu wyjaśnia. Ze smutkiem spogląda na świecę.

SIŁACZKA



czwartek, 19 listopada 2015

Osamu Tezuka - MW

Raz na jakiś czas zdarza mi się przeczytać komiks. Najczęściej dzieje się to wtedy, kiedy koleżanka z roku z tajemniczym uśmiechem powie mam coś dla ciebie, Barni. Doświadczenie zdobyte podczas lektury Persepolis i Fun Home przypomniało o sobie, kiedy Dominika wyjmowała z torby kolejne grube tomiszcze. Jest bardziej o gejach czy pedofilach? - zapytałem, w sumie bardziej w formie żartu niż serio. Dlatego rozbawiło mnie, gdy usłyszałem poważną odpowiedź Jest wątek homoseksualny, ale nie jest najważniejszy dla fabuły.

O czym mowa? O MW autorstwa Osamu Tezuki.



Yuki jest pracownikiem banku. Całkiem dobrze radzi sobie z liczbami, dlatego w pracy jest szanowany i doceniany. Przy okazji cieszy się wielkim powodzeniem u kobiet, chociaż to akurat może mieć związek z jego bratem, aktorem teatru Kabuki. Oprócz tego Yuki jest bezwzględnym mordercą, homoseksualistą i – ogólnie rzecz biorąc – kawałem gnoja.

Oprócz Yukiego istotną postacią jest również ojciec Garai. Duchowny, którego z mordercą łączy przedziwna historia. Przed piętnastoma laty los sprawił, że tylko oni, dwaj chłopcy, przeżyli katastrofę, jaka dotknęła wyspy, na której się akurat znajdowali. Co to za katastrofa? Co albo kto się za nią kryje? W jaki sposób na nich wpłynęłą? Tego próbuje dociec Yuki... z nieszczególnie moralnych pobudek.

MW to manga wydawana w latach 70. Nie ma więc co się dziwić, że kreska może odstawać od tego, do czego przyzwyczaiły nas dzisiejsze standardy. Wciąż jednak – moim zdaniem – jest bardzo przyjemna. Dość prosta, rysunki nie powalają na kolana, ale dzięki temu całość zyskuje właśnie taki oldschoolowy klimat. Mnie absolutnie to nie przeszkadza.

Przeszkadza mi natomiast nieco naiwność tej historii, a raczej prostota, z jaką przychodzi Yukiemu osiąganie własnych celów. Być może tym razem zawiniło medium – może ta postać lepiej sprawdziłaby się w filmie. Wiecie, taki przytulny psychopata, który tu się uśmiechnie, tu puści oczko, tu powie komplement, tu wbije nóż w gardło. Komiksowy Yuki mnie nie kupił i łatwość, z jaką owija sobie innych wokół palca to dla mnie największy mankament całej historii. Wierzyć mi się nie chce też w skuteczność jego przebrań, ale tutaj można naciągać – ostatecznie jest bratem znanego aktora, może mieć do tego smykałkę.

Sama historia natomiast jest o tyle interesująca, że nieustannie się rozwija. Parę razy zdawało mi się, że wszystko zmierza już do końca i zaraz wszystko będzie jasne, a tu psikus – pojawił się kolejny wątek, kolejny element, który trzeba wkomponować w fabułę i poprowadzić akcję dalej. Lubię takie wodzenie za nos i bardzo boli mnie fakt, że książka w wersji fizycznej nie pozostawia złudzeń – są dalsze strony, więc musi być dalsza akcja.

Manga jak manga – dla mnie to ciekawa forma podania historii. Z MW nie wynika za wiele i nie ma sensu doszukiwać się tu wielkich przesłań. To po prostu całkiem sympatyczna historia o całkiem niesympatycznym mordercy.

Tytuł: MW
Autor: Osamu Tezuka
Wydawnictwo: Vertical
Data wydania: 2010
ISBN: 9781934287729
Liczba stron:
584

niedziela, 15 listopada 2015

Stefan Żeromski - Siłaczka

Recenzja #43 Książka, którą powinieneś przeczytać w szkole, ale jakoś nie wyszło

Różne kategorie sprawiają mi różną trudność, kiedy trzeba przyporządkować do nich odpowiednią książkę. Są jednak takie, które nie stanowią żadnego problemu – ta jest jedną z nich. Lektury przestałem czytać jakoś w podstawówce, uznawszy je za nudne. Całe gimnazjum i liceum przejechałem na streszczeniach i świeceniu oczami. Liceum skończyłem z tróją z polskiego... żeby dziś mieć wykształcenie wyższe w tym kierunku. Różnie w życiu bywa, co?

Przyznam, że rzecz, którą przeczytam, wybierałem pod kątem długości. Bo to naprawdę nie jest tak, że przestałem czytać lektury z leserstwa. Przestałem, bo zupełnie mnie nie interesowały, bo uważałem je za nudne i rozwlekłe. I znaczną część dalej za taką uważam. Dlatego postawiłem na nowelkę, bo co się będę męczył z czymś, co mi kompletnie nie leży, hę?



Fabuła jest prosta jak konstrukcja drutu. Zakładam, że każde z was może nie czytało, ale przynajmniej wie, o czym jest Siłaczka Żeromskiego, dlatego pozwolę sobie na streszczenie całości. Zabawię się w Miecia Masochistę, którego w tym miejscu mogę z całego serca polecić i jednocześnie nadać temu postowi jakiegoś większego przesłania. Bo przesłanie tej nowelki jest dość mizerne.

Jest sobie Paweł Obarecki. I ten Paweł jest lekarzem. Dowiadujemy się, że kiedyś był młody i pełen zapału, chciał pomagać biednym i w ogóle, ale trafił do Obrzydłówka i mu obrzydło trochę to wszystko. Zaczął się zadawać z elitą, grać z nimi w karty i coraz bardziej obojętnieć. I jak kiedyś myślał, że biedzie trzeba pomagać, tak teraz zaczął myśleć, że jak jedzą ten gruz, to trudno, widocznie im smakuje. Ale pewnego dnia do Pawła przybiegł chłopak z pobliskiej wsi z informacją, że tamtejsza nauczycielka jest bardzo chora. No to nasz lekarz tam pojechał i zobaczył, że w łóżku leży kobitka, którą znał.

Nasza Siłaczka. Laska, w której Paweł się kiedyś podkochiwał. Która studiowała ważne rzeczy, ale ostatecznie skończyła bez hajsu, ucząc biedne dzieciaki i przymierając głodem. Teraz była już ciężko chora, tak ciężko, że Paweł nie bardzo mógł jej pomóc. Wysłał chłopca do Obrzydłówka po chininę, ale tamten długo nie wracał, bo koń się zmęczył, więc ostatecznie Paweł pognał tam sam. Jednak kiedy wrócił, było już za późno, bo Siłaczka w tym czasie zdążyła już wziąć i umrzeć. Pawłem to trochę wstrząsnęło – zaczął myśleć o niej, jaka cudowna, wspaniała, oddana idei, walcząca o przekonania, przedkładająca dobro innych nad swoje. I wydawać by się mogło, że się zmienił, że odzyskał zapał, że znów zacznie biedakom smarować gruz masłem... ale nie.

I w sumie dopiero ostatni akapit sprawił, że się uśmiechnąłem. I dla tego ostatniego akapitu warto sięgnąć po Siłaczkę, poświęcić jej te pół godzinki i uśmiechnąć się nad zakończeniem. Bo jest tak pięknie ironiczne, tak pełne drwiny, że ojej. Co nie zmienia faktu, że bardzo nie lubię Żeromskiego. Zresztą w ogóle nie lubię ani Młodej Polski, ani pozytywizmu. Taki jestem wybredny.

To może, żeby jakoś wzbogacić ten post, wyjaśnię dlaczego nie lubię. Wynika to z tego, że w książkach najwyżej stawiam historię. Ma być ciekawa, ma mnie przygnieść obcasem do ziemi i trzymać tam do samego końca. Tymczasem literatura polska tego okresu jest tak paskudnie rozwlekła, tak rozmemłana, tak nudna, że nie jestem w stanie znaleźć tam kompletnie nic dla siebie. Zastanawiam się czasem, jak wyglądałyby te historie napisane przez jakiegoś współczesnego pisarza, w bardziej nowoczesny sposób. O ile byłyby krótsze? Czy byłyby wtedy bardziej wciągające?

Trudno powiedzieć. Jakieś pomysły?

wtorek, 10 listopada 2015

Peter V. Brett - Tron z Czaszek, księga II

Po raz pierwszy cieszę się, że polskie wydanie Cyklu demonicznego rozbija każdy kolejny tom na dwie części. Dzięki temu przekonałem się, że jest możliwym wydać bardzo dobrą książkę, w której główni bohaterowie tak naprawdę pojawiają się dopiero na kilku ostatnich stronach.




Bo w drugiej części Tronu z czaszek Arlena i Jardira, czyli dwójki ludzi uznawanych za Wybawicieli, mężczyzn, wokół których powstały dwa stronnictwa i w których niemal wszyscy dopatrują się obietnicy na ostateczne pokonanie demonów, tak naprawdę nie ma. Dosyć można było dowiedzieć się o ich losach w pierwszej części. Teraz czas, żeby na pierwszy plan wyszli bohaterowie tworzący do tej pory tło.

No dobra, może trochę przesadzam. Przecież już wcześniej pojawiało się całkiem sporo rozdziałów, w których można było śledzić akcję z perspektywy innych postaci. Jednak w drugiej części Tronu z czaszek istnieje właściwie tylko to. I świetnie! Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Brett opowiada swoją historię. Śledzenie akcji zza pleców wielu różnych ludzi pozwala lepiej rozeznać się w sytuacji geopolitycznej. A zaczyna dziać się tyle, że bez relacji z pierwszej ręki można by się pogubić.

Krasja zaczyna podboje na szeroką skalę. Tysiące Sharum wysłanych do Zielonych Krain maszerują, siejąc strach. Jednak na ich czele stoi nieokrzesany i arogancki Jayan, syn Wybawiciela, którego pycha może zaprzepaścić całą misję. W tym samym czasie jego brat, Asome, zdaje sobie sprawę, że gra o tron... z czaszek wychodzi na ostatnią prostą. W samych Zielonych Krainach również nie jest kolorowo. Ludzie nie potrafią zjednoczyć się w obliczu wspólnego wroga, a polityka i potrzeba władzy wciąż grają pierwsze skrzypce. A sprawy zaczynają przyjmować naprawdę zły obrót...

Tron z czaszek, część druga, to książka, w której trup ściele się naprawdę gęsto. Trudno się dziwić. Na – lekko licząc – ponad trzech tysiącach stron Brett zdołał zbudować tak wiele konfliktów, gierek i rywalizacji, że musiało dojść w końcu do rozlewu krwi. I to w iście Martinowym stylu, bo ofiarami nie są wyłącznie postaci trzecioplanowe i przypadkowi wojownicy.

Nie sposób jednak pisać o tej pozycji w izolacji od całego Cyklu demonicznego. Po lekturze najnowszego tomu, chyba właśnie za sprawą tak dużej rotacji punktów widzenia, bardzo mocno dotarł do mnie wydźwięk całości. Gdybym miał polecić tę serię komuś, kogo nie przekona no, wiesz, są miecze, włócznie, demony, magia i seks, powiedziałbym, że to książki, które każą patrzeć na każdy problem z szerszej perspektywy. Bo tak naprawdę nie sposób ocenić, po czyjej stronie leży racja, kto jest bardziej prawy i komu warto kibicować. Każde stronnictwo, a nawet każdy bohater, ma jakieś swoje motywacje, idee, w które wierzy i które sprawiają, że postępuje właśnie w taki, a nie inny sposób.

Ale żeby trochę się przyczepić – humor w tych książkach jest tak potwornie żenujący, że chyba nawet kabarety na dwójce potrafią bardziej rozbawić. Uszczypliwości bohaterów to poziom żartów o twojej starej i riposty są rzędu chyba ty, głupku. No i tęskno mi do tłumaczeń Marcina Mortki, bo odkąd przekładem zajmuje się ktoś inny, dużo częściej można natknąć się na niefortunne konstrukcje i błędy.

Ale ilustracje są - jak zawsze - taaaaaakim sztosem!

Tytuł: Tron z czaszek [cz. 2]
Autor: Peter V. Brett
Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: 2015
ISBN: 9788379640690
Liczba stron: 546

niedziela, 8 listopada 2015

Neil Gaiman - Księga cmentarna

Recenzja #42 Książka, która cię przeraża

Nie jestem nieustraszony. Strasznie boję się na przykład wziąć na ręce dzieciaka, bo zaraz wydaje mi się, że go popsuję. Jestem też pełen obaw za każdym razem, gdy mama próbuje czytać mapę. Ale na książkę, której autentycznie się bałem, trafiłem ostatnio jakieś sześć lat temu. Gdybym miał teraz zwlekać z odhaczeniem tej kategorii do momentu, kiedy znowu jakaś pozycja mnie rzeczywiście przestraszy (Pamiętnik pisany miłością wywołał wiele wstrętnych emocji, ale bliższych obrzydzeniu niż lękowi), prawdopodobnie Wyzwanie skończyłoby się klapą. A tak będziemy mogli przynajmniej udawać, że wszystko gra i buczy. Bo książka, o której dziś napiszę, nie była szczególnie przerażająca – ale to będzie nasza słodka tajemnica, okej?



Jest środek nocy. Panuje zupełna cisza. Jedyne, delikatne światło w pokoju zapewnia wiszący na niebie księżyc. Nagle w tym półmroku widać błysk. Ostrze noża, które tej nocy ma pozbawić życia cztery osoby. Raz, dwa, trzy... Morderca zauważa, że kogoś brakuje. Mały chłopiec, berbeć w pampersie, zniknął.

Na wzgórzu znajduje się stary cmentarz. Przed laty chowano tam zmarłych, ale dziś uważany jest raczej za ciekawostkę niż nekropolię. Dzieci przychodzą tu z dziećmi, żeby zapewnić maluchom świeże powietrze. Właśnie na tym cmentarzu znajduje schronienie mały uciekinier. Chłopiec, któremu mieszkańcy nerkopolii – duchy pochowanych tu ludzi – nadają imię Nikt. Ponieważ jest podobny zupełnie do nikogo.

Pozwoliłem sobie tutaj streścić jakieś trzy, cztery pierwsze strony powieści. Mniej więcej przez tyle czasu było jeszcze w miarę mrocznie i spodziewałem się, że Gaiman może zafundować mi gęsią skórkę. Wiecie – mrok, potrójne zabójstwo, samotny dzieciak i poszukujący go bezwzględny morderca. Brzmi całkiem zachęcająco, kiedy szuka się grozy.

Ale zaraz potem autor daje znać, że nie jest człowiekiem, który potrafiłby przez dłuższy czas utrzymywać powagę. Mieszkańcy cmentarza rozładowują całe napięcie, kiedy dyskutują nad imieniem chłopaka. Potem jest jeszcze dziwniej, jeszcze bardziej abstrakcyjnie i jeszcze zabawniej. Bo Gaiman ma to dziwne poczucie humoru, które do mnie trafia. Często to ponury, nomen omen grobowy humor. Mroczny nastrój pryska. I tyle z przerażającej książki.

Księga cmentarna to tak na dobrą sprawę bardziej zbiór opowiadań niż spójna powieść. Formułą kojarzyć się mogą nieco z dwoma pierwszymi tomami Kłamcy. Co mam na myśli? Na początku dostajemy bohatera, dowiadujemy się – mniej więcej – kim jest i skąd pochodzi. Kolejne rozdziały to mogące funkcjonować autonomicznie, połączone przede wszystkim bohaterami i miejscem akcji opowieści. Każda całostka prezentuje nieco starszego Nika, widzimy jak dorasta i z jednej strony zżywa się z cmentarnym środowiskiem, a z drugiej czuje coraz silniejszą tęsknotę za światem żywych. No i jest jeszcze wiszący nad nim cień mordercy, mężczyzny nazywanego Jackiem.

Gaiman po raz kolejny urzekł mnie zdolnością do budowania rzeczywistości zawieszonej gdzieś pomiędzy realnym światem i fikcją. Jak w Amerykańskich bogach naturalna dla nas przestrzeń miesza się ze światem mitycznym, jak w Nigdziebądź Londyn Pod wyrywa Richarda z jego codzienności, Księga cmentarna spokojnie i konsekwentnie przekonuje czytelnika, że martwa społeczność nie jest niczym szczególnie dziwnym, a Nikt to całkiem normalny chłopiec.

Z Gaimanem jest chyba trochę tak jak z Pratchettem. Albo się ich lubi, albo nie. I jak się lubi, to na zabój, a jak odpychają, to tak bardzo, że lektura nie sprawia żadnej przyjemności. Ja lubię. A kiedy jeszcze dodam do tego piękne ilustracje, to już w ogóle się zachwycam.

Tytuł: Księga cmentarna
Autor: Neil Gaiman
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 2014
ISBN: 9788374804318
Liczba stron: 288

niedziela, 1 listopada 2015

James Patterson - Pamiętnik pisany miłością

Recenzja #41 Pamiętnik

O rany. Terminy gonią, więc nie miałem specjalnie czasu na porządny research i znalezienie czegoś, czego czytanie byłoby przyjemnością. Przejrzałem, co tam stoi w domu na półce i z pewnym zaskoczeniem natknąłem się na Pamiętnik pisany miłością. Posłałem mamie wymowne spojrzenie. Co jak co, ale romansidło o tak kiczowatym tytule? Serio? Trochę się wywstydziła, a potem wyraziła kondolencje, że będę musiał to czytać. Zachciało się, kurna, wyzwań.



Katie ma już wystarczająco dużo lat i wystarczająco mało faceta, żeby nazywać się starą panną. Wtedy jednak poznaje Matta, mężczyznę, który zawraca jej w głowie i wydaje się najlepszym człowiekiem pod słońcem. Nagle jednak, ni stąd, ni zowąd, postanawia ją rzucić. A że rzucanie, widać, mu się spodobało – następnego dnia podrzuca jej pod drzwi pamiętnik. Pisany miłością, tak nawiasem mówiąc.

I tak na dobrą sprawę w tym momencie zaczyna się nasza historia. Okazuje się, że Matt miał żonę, Suzanne i to właśnie ona jest autorką tego pamiętnika. Pisała go do swojego – oraz, ku przerażeniu Kate, Matta – syna, Nicka. Tak o, żeby młody miał fajny prezent od mamy w przyszłości. Bardzo dobry pomysł, jeśli mam być szczery, ale wykonanie – paskudne. Jednym momentem, który aż mnie zabolał, zdążyłem się już podzielić na fanpejczu. Tutaj zacytuję drugi (strona siedemdziesiąta czwarta, gwoli poprawności bibliograficznej):

Podszedł do mnie, po czym powoli, z rozwagą przyciągnął mnie do siebie. Czułam, jak rozpina na plecach guziki mojej bluzki. Dostałam gęsiej skórki. Palce Matta powędrowały w dół, na moje krzyże, po drodze delikatnie mnie pieszcząc. Zdjął ze mnie bluzkę. Patrzyłam, jak jasny skrawek materiału frunie na podłogę.
Stałam blisko Matta, ledwo oddychając. Czułam, że jestem lekko oszołomiona, działam jak w transie.
Zsunął dłonie na moje pośladki. Potem odchylił mnie do tyłu i delikatnie położył na łóżku. Obserwowałam go w świetle księżyca. Był piękny. Jak do tego doszło? Dlaczego nagle spotyka mnie takie szczęście?
Położył się na mnie jak kołdra w zimną noc. Nic więcej na ten temat nie powiem ani nie napiszę.

Pomińmy, że „mnie” stanowi jakieś pięćdziesiąt procent tej wypowiedzi. Autor czy tłumaczka nawalili, okej, ale można też się uprzeć, że to celowa stylizacja – przecież Suzanne nie jest pisarką i może tak kaleczyć język. Ale, kurna, jest matką. Pisze do syna. I serio raczy go czymś takim? Przecież młody ma na imię Nicky, a nie Edyp.

Mamy więc do czynienia z nieco patologiczną relacją rodzicielską. Ale jak tam wypada Pamiętnik pisany miłością jako całość? Autor: James Patterson. Posuwam się pewnie za daleko, ale nieco przywołuje na myśl Roberta Pattinsona. Od niego tylko krok do Zmierzchu. I w tym momencie nasz ciąg zaczyna nabierać sensu. James Patterson i Zmierzch mają coś wspólnego. I to coś wiąże się ze słowami paskudna, naiwna, historia oraz miłosna. Jesteście w stanie zbudować z tego epitet?

Całość jest tak niesamowicie przewidywalna, że to aż straszne. Bohaterowie to idealni ludzie, właściwie pozbawieni jakiejkolwiek skazy. Jedliście kiedyś nutellę z czekoladą, miodem, cukrem i bezami? Ja też nie, ale strzelam, że to mniej więcej ten sam poziom słodyczy, co Pamiętnik pisany miłością. Do porzygu. A zwrot akcji, który chyba miał zaskakiwać i szokować, jest tak naprawdę wyczekiwany od pierwszych stron. I tylko jeden mały szczegół może odrobinę chwycić za serce – mnie zasmucił, serio – ale zaraz znowu wracamy do słodko-pierdzących klimatów i festiwal wymiotów zaczyna się na nowo.

Najgorsze jest to, że to chyba nie jedyna taka książka, co? Ludzie tak piszą... a inni to czytają? Że tak sobie pozwolę na westchnieniową klamrę kompozycyjną – rany...

Tytuł: Pamiętnik pisany miłością
Autor: James Patterson
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2001
ISBN: 8373111859
Liczba stron: 207