#2 Co
jest grane? Guzior – ylloM
Jeśli
chodzi o rap, bardzo trudno otworzyć mi się na coś nowego. Jestem
jak Mamoń z Rejsu. Długi
czas rapgra składała się dla mnie z Kalibra 44 i Paktofoniki.
Potem twierdziłem, że jeżeli ktoś nie składa wielokrotnych jak
Wankej, nie będę go słuchał. Teraz staram się nieco poszerzać
horyzonty, ale idzie topornie. Do newschoolowych bitów przekonałem
się chyba dopiero przed rokiem. Taki mam zamknięty łeb.
Guzior
nawija, że dostał skrzydeł i chociaż jest sam, jest
kluczem. Raz, że pięknie
przekminiony wers, a dwa – no okej, sprawdźmy, czy ten klucz
pasuje do mojej głowy.
Przez
jakiś czas ylloM leciało
sobie gdzieś w tle. Pisałem, czytałem, gadałem z kimś, a z tyłu
nawijał Guzior. W tej roli sprawdza się bardzo dobrze. Wiele
numerów ma klimatyczne, chillowe bity. Okraszone leniwą nawijką
Guziora potrafią wprowadzić w głowie naprawdę fajny luz,
wyorbitować myśli gdzieś wysoko, poza chaos i problemy.
W
końcu jednak trzeba było wygospodarować kilka godzin, przysiąść
i przesłuchać płytę uważniej. Tak zrobiłem i chyba... trochę
żałuję. Nie umiem się nią zachwycić i nie sądzę, żebym
często do niej wracał.
Po
niezbyt zrozumiale zarapowanej zwrotce na Eklektyce
Quebonafide, wśród słuchaczy zaczął krążyć żart, że Guzior
to najlepszy polski raper nawijający po węgiersku. Niestety, ylloM
w wielu miejscach potwierdza tę
tezę – nad dykcją czeka go jeszcze sporo pracy. Rozumiem, że w
rap trzeba się czasem wsłuchiwać, żeby wszystko dobrze wyłapać,
ale wyłapywanie niektórych fragmentów (np. w Rise)
było początkowo problematyczne. Później nieco mniej – może to
kwestia osłuchania, ale uważam, że dobrze zarapowany tekst to
taki, który słuchacz jest w stanie zrozumieć w całości już przy
pierwszym odsłuchu.
Poza
tym – i to chyba największe rozczarowanie – mam dużo do
zarzucenia samej liryce. Chodzi o to, że momentami kompletnie nie
kumam, o czym tak naprawdę był właśnie przesłuchany numer. Jest
dużo o jaraniu zielska, trochę o zażenowaniu normami, jakie
narzuca życie i próbach wyrwania się z tego, trochę o potrzebie
pozostania prawdziwym sobą... ale gdyby ktoś położył przede mną
kartkę z tracklistą i długopis, a potem kazał przy każdym
numerze napisać w pięciu słowach, czego on dotyczy – wymiękłbym.
Wydaje mi się, że teksty są trochę za gęste. Naupychane słowa
łączą się ze sobą w niewielkie całostki po kilka wersów, żeby
za chwilę kolejna taka całostka poruszyła już nieco inny temat.
To, w połączeniu z szybkim i trudnym w odbiorze rapowaniem,
sprawia, że trudno połączyć wszystko w jedną sensowną całość.
Jednak
chociaż opisany wyżej element liryki kuleje, nie mogę odmówić
Guziorowi sprawnego posługiwania się słowem. Brzmi paradoksalnie,
ale to prawda. O ile w całościowym odbiorze teksty wypadają dość
miernie, o tyle pojedyncze wycinki potrafią naprawdę zajarać. Dla
mnie rap jest trochę jak „gardzę tym w sumie im bardziej poznaję
to co w nim” / bo im bliżej prawdy się znajdę, tym dalej od
rzeczywistości czy chodzący
oryginał i nie wklejam cracku / zrozumiałem już jak dużo można
stracić z Ghoula pozwalają
wierzyć, że raper ma spory potencjał. Pozostaje trzymać kciuki,
żeby poszedł w tę stronę, odbijając od refrenu z Venice
beach (mniej więcej minutę z czterominutowego tekstu zajmuje pierdol się, mówisz, że hajsu masz w
opór, a nie masz w ogóle, ty kłamco, więc pierdol się.
Serio...?)
Bitowo
też jest różnie, ale tutaj już bez tragedii. No, może poza
podkładem do Rise,
ale w tym przypadku to ocena tak bardzo subiektywna, jak tylko się
da – ja po prostu nie lubię takiego brzmienia. Cała reszta brzmi
dobrze, w przypadku Dingy alley
nawet bardzo dobrze i pięknie robi z słuchaczem to, o czym pisałem
na samym początku – wynosi go gdzieś w górę, wprowadza w fajny,
chilloutowy klimat.
Jeśli
chodzi o gości, tutaj jest w kratkę. Slim Szczegi bardzo na plus, Młody
Zgred jest dla mnie kompletnie asłuchalny, potem VNM z mistrzowską
zwrotką w Venice beach
(serio, jestem w stanie przesłuchać ten tragiczny refren tylko po
to, żeby nie uronić żadnego słowa ze zwrotki Venoma) i na koniec
przeciętne wejście Quebonafide. Wydaje mi się, że gdyby Guzior
zrezygnował z zapraszania kogokolwiek na album, nic by na tym
szczególnie nie ucierpiało (no, może z wyjątkiem zainteresowania
płytą wśród fanów Que i VNMa)
Na
koniec moja nadinterpretacja – Rise zaczyna
się od słów: wiesz co mnie męczy? Monotonia.
Zaśmiałem się głośno, kiedy drugą zwrotkę Guzior zaczął flow
bardzo kojarzącym mi się z wejściem Proceente w utworze Chleję.
Jeżeli był to celowy zabieg i serio chodziło o zestawienie
narzekania na monotonię z kopiowaniem flow, jestem pod dużym
wrażeniem. Jeżeli nie – dalej po prostu pouśmiecham się do
swojego durnego pomysłu.
Płytę
oceniam jako porządną średniawkę. Będę wracać do niektórych
numerów (Clint Eastwood, G.O.L.D., Dingy alley),
ale większość pewnie szybko zapomnę. Guzior zdołał wbić jednak
kilka szpil w moje zainteresowanie, dlatego chętnie poczekam na
kolejne jego materiały z nadzieją, że będzie dużo lepiej.