Recenzja
#39 Książka napisana ponad sto lat temu
Dzisiejsza recenzja zacznie się od anegdotki. Jakiś czas temu
wracałem wracałem z Poznania do rodzinnego domu pociągiem. Taka
podróż trwa godzinę z hakiem, a ja wybrałem się na dworzec w
ciemno i okazało się, że muszę doliczyć jeszcze godzinę
czekania na pociąg. W myśl idei, że inteligentni ludzie się nie
nudzą, postanowiłem wziąć tę sytuację na klatę i sięgnąłem
do torby po książkę. Zonk, książka została w mieszkaniu. Przede
mną dwie i pół godziny marazmu.
Boże, błogosław Shitty Center. Poznańska galeria przyklejona do
dworca PKP jest pośmiewiskiem. Miała wyglądać jak pociąg,
wygląda jak chlebak. Były wygodne, idealne dla ludzi z torbami,
rozsuwane drzwi – zamontowano obrotowe, żeby czasem się za
komfortowo nie przemieszczać. Na perony na starym dworcu można było
dojść w trymiga, dzisiaj dostać się na niektóre to już dobra
rozgrzewka przed właściwą podróżą. Ale ja obiecuję, że już
złego słowa o tym miejscu nie powiem. Bo w Chlebaku jest galeria. W
galeriach są księgarnie. A w księgarniach są promocje. Między
innymi na pierwszą powieść o
przygodach Sherlocka Holmesa, Studium w szkarłacie.
I tak oto wydałem dychę, żeby umilić sobie powrót do domu i po
raz pierwszy spotkać się z książkową wersją historii
najbardziej znanego detektywa wszech czasów.
Doktor Watson ukończył studia i został chirurgiem wojskowym.
Trafiony w ramię, musiał wrócić do Anglii. Teraz mieszka w
Londynie, prowadząc leniwy i bezproduktywny tryb życia. Takie życie
wymaga jednak pieniędzy, a tych w Watsonowej kieszeni jak na
lekarstwo. Znajomy podpowiada mu, że aby zaoszczędzić, mógłby
dzielić z kimś mieszkanie. Na przykład z nieco świrniętym, ale
intrygującym Sherlockiem Holmesem. Doktor godzi się na to, a nowy
współlokator rzeczywiście zaczyna go bardzo frapować. Co robi,
czym się zajmuje? Dlaczego w pewnych kwestiach jest geniuszem, a
jednocześnie brak mu elementarnej wiedzy w innych dziedzinach?
Watson dowiaduje się tego wszystkiego pomału, stopniowo poznając
Sherlocka. Jednocześnie pomaga mu rozwiązać zagadkę morderstwa,
które zdawało się przerastać dwóch dużej sławy śledczych.
Pierwsze skojarzenie, jakie mam z Sherlockiem Holmesem, to Scooby
Doo, serio. Pamiętam
z dzieciństwa, że w jednym z odcinków wesoła ekipa z furgonetki
współpracowała z tym detektywem i zajadała się fish'n'chips.
Potem długo nic, aż do świetnej kreacji Roberta Downey'a Juniora.
I w końcu, po latach, oryginał. Trochę to wszystko poszło po
dziwnych torach, ale najważniejsze, że wreszcie dotarłem do
książki Arthura Conana Doyle'a.
Studium w szkarłacie to
kryminał napisany ponad wiek temu. Wiedząc, jak pisano przed laty,
nie byłem pozbawiony obaw, kiedy decydowałem się na tę książkę.
No ale kurde, była za dychę, a ja byłem zdesperowany. Obawiałem
się, że przywitają mnie rozciągnięte zdania, nudne opisy, które
mogłyby z powodzeniem nigdy nie powstać i w ogóle więcej nudy niż
akcji. Na szczęście byłem w błędzie. Studium w
szkarłacie, choć napisane tak
dawno, nie nosi znamion tamtej literatury. Jest – z braku pomysłu
na lepsze określenie – zbite i konkretne. Cała intryga zajmuje
niespełna dwieście stron, więc nie można powiedzieć, że książka
jest przegadana. Akcja posuwa się do tego stopnia wartko, że byłem
w silnym szoku, kiedy Sherlock zamknął kajdanki na nadgarstkach
mordercy. (To nie spoiler, przecież wszyscy wiemy, że Sherlock jest
najlepszy, co nie?)
Nie jest to kryminalny majstersztyk.
Dzisiejsze pozycje z tego gatunku biją intrygę wymyśloną przez
Doyle'a na łeb, na szyję. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji,
które nagle wywróciłyby całą fabułę do góry nogami. Trudno
też bawić się we wspólne śledztwo i to chyba dla mnie największy
mankament tej książki – lubię kminić razem z policjantami,
próbować rozgryźć intrygę. Lubię tę satysfakcję, kiedy
domyślam się czegoś na moment przed tym, jak dojdzie do tego sam
śledczy. Tutaj tego brak – śledzimy akcję z perspektywy Watsona,
który niewiele kuma, ale jest zachwycony dedukcją Sherlocka. Jemu
potrzebne jest wyjaśnienie wszystkiego jak krowie na rowie i nam,
czytelnikom, siłą rzeczy także. Ale z drugiej strony – to
Sherlock Holmes, do cholery, on musi być zawsze trzy kroki przed
wszystkimi. Nie możesz rozgryźć zagadki przed nim, bo on jest
geniuszem kryminalistyki. Więc wszystko się zgadza.
Dlatego, chociaż fabuła nie
zapewnia mindufucków, książka naprawdę mi się podobała. Raz, że
jest solidnie napisana i interesująca, a dwa, że to Sherlock, God
damn it! Warto sięgnąć, chociażby po to, żeby zapoznać się z
książkowym oryginałem, z powieścią, dzięki której powstała
tak kultowa postać. Ostatecznie całość ma naprawdę niewiele
stron – wystarczy poświęcić jeden wieczór, żeby łyknąć tę
powieść. Albo raz przejechać się pociągiem.
Tytuł:
Studium
w szkarłacie
Autor:
Arthur
Conan Doyle
Wydawnictwo:
Firma
Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o.
Data
wydania: 2015
ISBN:
9788327415400
Liczba
stron: 182