Recenzja
#41 Pamiętnik
O rany. Terminy gonią, więc nie miałem specjalnie czasu na
porządny research i znalezienie czegoś, czego czytanie byłoby
przyjemnością. Przejrzałem, co tam stoi w domu na półce i z
pewnym zaskoczeniem natknąłem się na Pamiętnik pisany
miłością. Posłałem mamie
wymowne spojrzenie. Co jak co, ale romansidło o tak kiczowatym
tytule? Serio? Trochę się wywstydziła, a potem wyraziła
kondolencje, że będę musiał to czytać. Zachciało się, kurna,
wyzwań.
Katie ma już wystarczająco dużo
lat i wystarczająco mało faceta, żeby nazywać się starą panną.
Wtedy jednak poznaje Matta, mężczyznę, który zawraca jej w głowie
i wydaje się najlepszym człowiekiem pod słońcem. Nagle jednak, ni
stąd, ni zowąd, postanawia ją rzucić. A że rzucanie, widać, mu
się spodobało – następnego dnia podrzuca jej pod drzwi
pamiętnik. Pisany miłością, tak nawiasem mówiąc.
I tak na dobrą sprawę w tym
momencie zaczyna się nasza historia. Okazuje się, że Matt miał
żonę, Suzanne i to właśnie ona jest autorką tego pamiętnika.
Pisała go do swojego – oraz, ku przerażeniu Kate, Matta – syna,
Nicka. Tak o, żeby młody miał fajny prezent od mamy w przyszłości.
Bardzo dobry pomysł, jeśli mam być szczery, ale wykonanie –
paskudne. Jednym momentem, który aż mnie zabolał, zdążyłem się
już podzielić na fanpejczu. Tutaj zacytuję drugi (strona
siedemdziesiąta czwarta, gwoli poprawności bibliograficznej):
Podszedł do mnie, po
czym powoli, z rozwagą przyciągnął mnie do siebie. Czułam, jak
rozpina na plecach guziki mojej bluzki. Dostałam gęsiej skórki.
Palce Matta powędrowały w dół, na moje krzyże, po drodze
delikatnie mnie pieszcząc. Zdjął ze mnie bluzkę. Patrzyłam, jak
jasny skrawek materiału frunie na podłogę.
Stałam blisko Matta,
ledwo oddychając. Czułam, że jestem lekko oszołomiona, działam
jak w transie.
Zsunął dłonie na
moje pośladki. Potem odchylił mnie do tyłu i delikatnie położył
na łóżku. Obserwowałam go w świetle księżyca. Był piękny.
Jak do tego doszło? Dlaczego nagle spotyka mnie takie szczęście?
Położył się na mnie
jak kołdra w zimną noc. Nic więcej na ten temat nie powiem ani nie
napiszę.
Pomińmy, że „mnie”
stanowi jakieś pięćdziesiąt procent tej wypowiedzi. Autor czy
tłumaczka nawalili, okej, ale można też się uprzeć, że to
celowa stylizacja – przecież Suzanne nie jest pisarką i może tak
kaleczyć język. Ale, kurna, jest matką. Pisze do syna. I serio
raczy go czymś takim? Przecież młody ma na imię Nicky, a nie
Edyp.
Mamy więc do czynienia z nieco
patologiczną relacją rodzicielską. Ale jak tam wypada Pamiętnik
pisany miłością jako całość?
Autor: James Patterson. Posuwam się pewnie za daleko, ale nieco
przywołuje na myśl Roberta Pattinsona. Od niego tylko krok do
Zmierzchu. I w tym
momencie nasz ciąg zaczyna nabierać sensu. James Patterson i
Zmierzch mają coś
wspólnego. I to coś wiąże się ze słowami paskudna,
naiwna, historia
oraz miłosna.
Jesteście w stanie zbudować z tego epitet?
Całość jest tak niesamowicie
przewidywalna, że to aż straszne. Bohaterowie to idealni ludzie,
właściwie pozbawieni jakiejkolwiek skazy. Jedliście kiedyś
nutellę z czekoladą, miodem, cukrem i bezami? Ja też nie, ale
strzelam, że to mniej więcej ten sam poziom słodyczy, co Pamiętnik
pisany miłością. Do porzygu.
A zwrot akcji, który chyba miał zaskakiwać i szokować, jest tak
naprawdę wyczekiwany od pierwszych stron. I tylko jeden mały
szczegół może odrobinę chwycić za serce – mnie zasmucił,
serio – ale zaraz znowu wracamy do słodko-pierdzących klimatów i
festiwal wymiotów zaczyna się na nowo.
Najgorsze jest to, że to chyba nie
jedyna taka książka, co? Ludzie tak piszą... a inni to czytają?
Że tak sobie pozwolę na westchnieniową klamrę kompozycyjną –
rany...
Tytuł:
Pamiętnik
pisany miłością
Autor:
James
Patterson
Wydawnictwo:
Świat
Książki
Data
wydania: 2001
ISBN:
8373111859
Liczba
stron: 207