Algier. Początek XX
wieku. To czasy, kiedy Algieria nie była jeszcze tak skrajnie
islamska. Francuski kolonializm, w którym brali udział także
Żydzi, zaowocował stworzeniem licznej społeczności żydowskiej w
stolicy. Właściwie wystarczy spojrzeć na liczby, mówią same za
siebie. W całym kraju żyło wtedy blisko 140 tysięcy Żydów. Nie
stanowiło to może pokaźnego procentu, ale z pewnością imponowało
bardziej niż dzisiejsza garstka. 600 osób w całym kraju, jak
podaje Wikipedia.
niedziela, 27 grudnia 2015
niedziela, 20 grudnia 2015
Michel Houellebecq - UIegłość
Z
literaturą wiążą się czasem interesujące anegdoty i zdarzenia.
Wyobraźcie sobie na przykład zbieg okoliczności, który sprawia,
że książka opisująca przejęcie władzy we Francji przez
muzułmanów ma swoją premierę w tym samym czasie, kiedy terroryści
atakują redakcję odpowiedzialną za godzące w islam karykatury. No
cóż – to miało miejsce w rzeczywistości. Uległość
Houellebecqa ukazała się jednocześnie z zamachem na redakcję
Charlie Hebdo.
wtorek, 15 grudnia 2015
Jakub Ćwiek - Chłopcy. Największa z przygód
Są
autorzy, których czytam już w pewnym sensie siłą rozpędu.
Urzekli mnie paroma książkami, więc trwam przy nich, nawet jeśli
niektóre pozycje mnie rozczarowują. Nawet jeśli fascynacja sprzed
kilku lat znacznie już przygasła i nie wczuwam się tak, jak
zasiadając jeszcze w gimnazjalnej ławie. Jednym z takich autorów
jest Kuba Ćwiek – nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się
ostatnim tomem Chłopców.
Największa z przygód
kończy bowiem kolejną serię autora Kłamcy.
Cień
ma przewagę. Zdołał namieszać Chłopcom w głowach i
przeprogramować ich wspomnienia. Zdaje się, że właściwie
wszystko jest już gotowe i Piotruś Pan może spokojnie przejmować
kontrolę. Tyle tylko, że Pan nie chce wchodzić jak do siebie.
Gdzie tu miejsce na przygodę i zabawę, kiedy wszystko ma podane jak
na tacy? Ale... czy na pewno ma? Dzwoneczek zdołała wyrwać się
spod wpływu Cienia i teraz robi wszystko, aby odzyskać swoich
Chłopców. Naprawdę wszystko.
Ćwiekowi
spodobała się chyba formuła, w jakiej podawał czytelnikom Kłamcę,
Chłopcy są bowiem
skonstruowani w bardzo podobny sposób. Seria zaczyna się od
wesołych opowiadań – jest jajcarsko i przyjemnie. Są motory,
jest BANGARANG!, są przekleństwa, sprośne żarty i sprośne czyny.
Potem jednak pojawiają się Piotruś z Cieniem, a świat Chłopców
przestaje być już tak kolorowy. Największa z przygód
to ostatni tom, domknięcie serii. Z góry wiadomo, że będzie się
działo – akcja stanęła w miejscu, w którym tylko porządne
zamieszanie może cokolwiek rozwiązać. Dzwoneczek musi
skonfrontować się z Panem i Cieniem. Musi też ostatecznie
rozwiązać sprawy z Chłopcami – w szafie tej rodziny pojawiło
się już wystarczająco dużo trupów, żeby nie dało się jej
domknąć.
Trupy
pojawiają się także w historii, po obu stronach barykady. Życie
to nie Nibylandia i Ćwiek doskonale to pokazuje. Śmierć –
największa z przygód – jest obecna w Chłopcach
i wcale nie jest zabawna. Ta seria to w ogóle coś więcej niż
gloryfikacja zabawy i beztroski. To przykład, do czego może
doprowadzić brak poczucia odpowiedzialności i pozostawanie wiecznym
chłopcem. Dowód, że zabawa i radość są w porządku tak długo,
jak długo jest się w stanie z nich zrezygnować, żeby zrobić to,
co zrobić należy.
Nie
przesadzę, kiedy powiem, że to seria o dojrzewaniu. O dojrzewaniu
do brania odpowiedzialności za swoje czyny i pogodzenia się z tym,
że świat nie zawsze jest kolorowy. Dojrzewaniu do tego, że nawet
najbliżsi czasem ranią, ale trzeba umieć im wybaczać. Brzmi to
wszystko trochę patetycznie, ale co poradzę, że o tym te książki
- gdzieś w głębi – są?
Zastanawiam
się, na którym konwencie padnie teraz pytanie dlaczego
zakończenie jest takie beznadziejne?
Bo zakładam, że wszystkim tym, którzy kręcili nosem na koniec
przygód Lokiego, pożegnanie z Chłopcami też nie przypadnie do
gustu. Znów bowiem zapowiada się coś naprawdę grubego, bomba wisi
w powietrzu, a kończy się... lżej. Moim zdaniem – bardzo
odpowiednio.
Tytuł:
Chłopcy.
Największa z przygód
Autor:
Jakub
Ćwiek
Wydawnictwo:
Sine
Qua Non
Data
wydania: 2015
ISBN:
9788379244973
Liczba
stron: 400
niedziela, 13 grudnia 2015
Znasz dzień i godzinę
Dzisiaj będzie trochę inaczej. Pogodziłem się już z faktem, że nie dam rady dokończyć Wyzwania. To co - i tak przeczytałem dużo książek, których sam z siebie pewnie bym nie tknął. Teraz jednak czuję już tylko presję, a przez to czytanie przestaje być przyjemnością. A chyba nie o to chodzi, co?
Dlatego dziś totalnie przełamię konwencję, na pohybel rutynie. Jest niedziela, więc niby czas na recenzję wyzwaniową, a nie będzie recenzji w ogóle. Będzie jednak tekst, który mógłbym zakwalifikować do jednej z kategorii - bo to tekst autora o inicjałach jednakowych z moimi. Mój, mówiąc konkretniej.
Kiedy go pisałem, byłem z niego całkiem dumny. Teraz parę rzeczy zrobiłbym pewnie inaczej, ale nadal uważam, że to dobry tekst. Wiem, że cholernie długi, jak na standardy tego bloga, ale polecam!
czwartek, 10 grudnia 2015
Marcin Mortka - Wyspy Plugawe
W
styczniu pojawiła się pierwsza recenzja na tym blogu. Dotyczyła
Czarnej Bandery Jacka Komudy.
(Piszę Jak Debil, Bo Każde Słowo Wielką Literą.) Dzisiejszą
recenzję uznajmy więc za swego rodzaju pętlę – ten rok bowiem
powoli się już kończy, a ja znowu napiszę parę słów o
piratach.
Zanim
jednak przejdę do konkretów, lojalnie uprzedzam – Wyspy
Plugawe to już drugi tom
przygód Rolanda Wywijasa. Jeżeli któreś z Was nie miało jeszcze
okazji sięgnąć po Morza Wszeteczne,
a lubi pirackie klimaty i chciałoby to nadrobić – lepiej nie
czytać, ponieważ możliwe są spoilery dotyczące pierwszej części.
Postaram się ich jak najbardziej uniknąć, jednak to i owo trzeba
będzie zdradzić.
Roland
Wywijas jest kapitanem jednej z najdziwniejszych załóg pirackich,
jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Dowodzi zgrają łachudrów
z Mórz Wszetecznych, a powszechnie wiadomo, że pochodzący stamtąd
ludzie są bardzo często dziwacznymi mutantami. I tak oto w załodze
Rolanda znajdują się Rozbgryzg, który byłby wybitnym politykiem,
bo z każdym słowem leje wodę, Ognik – ten z kolei potrafi
wygłaszać dość... ogniste przemówienia – czy Grzmot, satyr
mówiącytakszybkożeniemalniesposóbgozrozumieć. Sam Wywijas też
nie jest zresztą najzwyklejszy – z pleców wyrastają mu macki,
idealnie nadające się do podduszania i szarpania piratów.
Kapitan
z załogą zdążyli już sporo namieszać. Starczy powiedzieć, że
Rolandowi udało się nawet trafić do piekła. A później z niego
wyjść! Tyle tylko, że wiadomo, jak to z tymi diabłami jest –
nie puszczą cię nigdzie, dopoki nie postawisz parafki w odpowiednim
miejscu. A jak już postawisz, to po zawodach, mają na ciebie haka.
Nic więc dziwnego, że na kartach Wysp Plugawych
Roland miota się i kombinuje, aby jakoś uwolnić się i całą
załogę od piekielnej dokumentacji. Ale cyrografy to nie wszystko –
znajdzie się też miejsce na łodzie podwodne, zbłąkane dusze i
utarczki z przeszłości.
Polubiłem
tę zbieraninę. To bez dwóch zdań ciekawa załoga i nie tylko
przez nadprzyrodzone zdolności niektórych jej członków. Miło
czyta się o ich trwodze na dźwięk słów mających więcej niż
cztery sylaby, przyjemnie jest być świadkiem ich wzajemnych
docinek. W końcu można się zachwycić tym, jak poprowadzona
została postać Rolanda – niby to kawał gnoja i nieznoszący
sprzeciwu, twardy kapitan, a jednak miewa przebłyski, momenty, w
których myśli ciepło o swoich kamratach. To taki surowy, ale w
gruncie rzeczy kochający ojciec.
Nie
znam się na statkach i żegludze. Totalnie. Największy okręt nad
jakikolwiek sam sprawowałem kontrolę mieścił jedną osobę i był
dmuchany. Mortka natomiast zrobił porządny research i w książce
nie brak fachowej terminologii. Bardzo się cieszę, że wszystkie
maszty zawierają w swojej nazwie jednak człon -maszt,
a burty -burtę,
bo – chociaż mogłem mylić strony – całość i tak dało się
przeczytać bez nieustannego ślęczenia z nosem w słowniku. Choć
nie ukrywam, że orlopdek musiałem guglować.
Co
tu kryć – podobało mi się. Znowu. Momenty, które miały być
zabawne, rzeczywiście były zabawne, tęgie rozkminy Rolanda
zasługują na oklaski, a przedstawiony na kartach książki piracki
żywot sprawia, że aż chce się zaciągnąć na jakiś okręt. Albo
chociaż obejrzeć Piratów
z Karaibów...
Jestem na tak. Myślę, że tych, którzy czytali Morza
Wszeteczne
do Wysp Plugawych
szczególnie zachęcać już nie trzeba, ale wszystkich tych, którym
ta przyjemność umknęła, bardzo zachęcam.
A
że książkę wygrałem dzięki jednemu z najdurniejszych pomysłów,
to już nie będę się chwalić.
Tytuł: Wyspy Plugawe
Autor: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2015
ISBN: 9788328021280
Liczba stron: 382
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Świąteczny prezent dla mola książkowego
Idą
święta, pora pomyśleć o prezentach.
Mogłoby
się wydawać, że obdarowanie mola książkowego to bułka z masłem
– wystarczy kupić mu książkę i będzie się cieszył, nie? Więc
idziecie do księgarni, przedzieracie się między regałami,
oglądacie jedną książkę po drugiej... i nagle okazuje się, że
to nie takie hop. Znasz jego ulubionego pisarza? To super, ale zaraz
przychodzi ci do głowy, że nie masz pojęcia, co już czytał, a
czego jeszcze nie. Może wszystko? Znasz jego ulubiony gatunek?
Świetnie, ale hej, hej... można napisać Wiedźmina
i można napisać Żmiję...
i weź tu teraz traf w coś fajnego.
Oczywiście
najlepiej, kiedy znacie biblioteczkę waszego mola i wiecie, co już
czytał albo na co ma szczególną ochotę. Załóżmy jednak, że
nie macie dostępu do tajników tej wiedzy. I co?
Nie
bierzcie bestsellerów z Empiku! Ani mi się, kuźwa, ważcie. Bardzo
przepraszam, zeszłoroczny Mikołaju, bardzo mi miło, że o mnie
pomyślałeś, ale Zniszcz ten dziennik
nie było tym, co tygryski lubią najbardziej. Zniszcz ten
dziennik wszędzie również nie
będzie. Trzeba pamiętać, że książka sama w sobie jest tylko
medium – a do osoby ma trafić przede wszystkim zawarty w niej
przekaz.
Jeżeli
ktoś połyka jedną pozycję za drugą, kup mu coś, co będzie mógł
przeczytać. Tomy
przeznaczone do zniszczenia to świetny pomysł i ciekawy prezent,
owszem, ale raczej dla osób kreatywnych i uzdolnionych artystycznie.
W internecie można znaleźć wiele bardzo ciekawych realizacji – ja
jednak zdecydowanie lepiej czuję się w czytaniu niż niszczeniu
książek.
Obok
dzienników do zniszczenia często można trafić na jakieś
ociekające wyrafinowanym
humorem Kupy faktów i
inne tego typu rzeczy. To też średni pomysł na prezent dla kogoś,
kto czyta beletrystykę. Dla fana ciekawostek – owszem. Dla kogoś,
kto codziennie wchodzi na joemonstera, żeby przekonać się, czy nie
znajdzie tam nowego artykułu o durnotach – jak najbardziej. Ale
nie dla kogoś, kogo w literaturze pociągają opowiedziane historie.
No
to co kupić? Jeżeli wiecie o kimś, kto jest idolem waszego mola
książkowego, dobrym pomysłem może być jego biografia albo
wywiad-rzeka. Raz, że to książka, dwa, że dotyka interesujących
tematów. Ostatnio nawet dwudziestolatkowie wydają autobiografie
(swoją drogą – co potem? Sequel?), więc szanse, że ulubieniec
waszej ofiary również takową posiada. Chyba że to pan Wojtek,
robiący najlepsze pączki na Jeżycach... wtedy możecie się
rozczarować.
Nie
umiem przekonać się do czytania e-booków. Jestem bardzo
konserwatywny, kiedy chodzi o książki i zdecydowanie wolę
papierowe wersje. Możliwe jednak, że wynika to z tego, że nie
posiadam czytnika – a więc obcowanie z książką w formie
elektronicznej mam tylko za pośrednictwem komputera. Możliwe, że
będący gdzieś w połowie drogi pomiędzy analogowym, papierowym
tomem i ekranem monitora przekonałby mnie do elektronicznych wydań.
Na pewno nie umiałbym się w taki sposób uczyć, przyswajać z tego
rzeczy, które będę musiał zapamiętać, ale lekka literatura, ta
czytana dla przyjemności, mogłaby w sumie się nadać. A o ile
lżejsze stałyby się wszystkie walizki!
Czytelnictwo
to jednak nie tylko sam akt czytania. To także – przynajmniej w
moim przypadku – radość z posiadania książek. Może jestem
odszczepieńcem, ale czuję się chory na myśl, że miałbym oddać
książkę do biblioteki. Zdecydowanie wolę zostawiać je potem na
regale. Lubię sobie rzucić potem na nie okiem i ucieszyć się na
ten widok. Nie patrzcie tak na mnie, Hermiona uwielbiała zapach
pergaminu! Możecie więc spróbować zadbać o to, żeby taki regał
dobrze wyglądał. Kupcie albo – jeżeli jesteście kimś, kto
wiedziałby, co zrobić ze Zniszcz ten dziennik
– sami stwórzcie jakieś fajne podpórki na książki.
Opowieści
nie żyją zresztą jedynie na kartkach papieru. Często wydostają
się poza nie. Dlatego na mojej ścianie wisi plakat przedstawiający
Fight Clubowe mydło,
a na jednej z koszulek mam Lokiego z Kłamcy Ćwieka.
Jeżeli wasz mól książkowy ma jakieś uniwersum albo jakąś
powieść, którą szczególnie lubi, możecie spróbować
zorganizować mu związany z tym gadżet.
No
i na koniec – książka nie musi służyć do czytania. Można w
niej ukryć butelkę alkoholu, słodycze albo zrobić z niej ramkę
na zdjęcie. Wystarczy poeksperymentować... albo odpowiednio dobrze
przeszukać Sieć.
niedziela, 6 grudnia 2015
Bauer, Kaye - Wigilia we dwoje
Recenzja #46 Świąteczna książka
Lubię czasami obejrzeć jakiś lekki, niezobowiązujący film. Może
być nawet nastawiony na perypetie miłosne, jeżeli nie wieje od
niego straszliwym kiczem. Nie wzbraniałem się przed oglądaniem
Przetrwać święta, a Love
actually nawet całkiem lubię i
jestem przekonany, że jeszcze kiedyś najdzie mnie ochota, żeby to
obejrzeć. Dlatego kiedy zobaczyłem, że mam przeczytać książkę,
której akcja dzieje się w czasie świąt, pomyślałem – okej, to
będzie jakaś lekka lektura z romansem w roli głównej. Nie czytuję
takich rzeczy z reguły, a przy tym wyzwaniu miałem zacząć czytać
rzeczy, po które na co dzień nie sięgam – więc pasuje jak ulał.
I tak oto trafiłem na książkę o porywającym tytule Wigilia
we dwoje.
![]() |
Jakość grafiki adekwatna do jakości powieści ;) |
Charli McKenna jest właścicielką
firmy Prawie jak żona.
Zasadniczo zajmuje się ona świadczeniem usług dla zabieganych,
stale zapracowanych biznesmenów. Nie masz żony, a ktoś musi
przygotować kolację dla współpracowników? Załatwimy to. Musisz
przygotować dom na przyjęcie? Zgłoś się do nas. To usługi tego
typu.
Pewnego dnia do firmy zgłasza się
Max Taylor, bogaty i niesamowicie przystojny facet. Ma dość
nietypowe zlecenie – chce, żeby Charli udawała jego żonę na
pełny etat. Dziewczyna ma się do niego wprowadzić i utrzymywać
towarzystwo Maksa w przekonaniu, że są parą. W pierwszej chwili
Charli nie chce się na to zgodzić, ale potem wizja pływania w
pieniądzach i piękny uśmiech Maksa ją przekonują. Oczywiście
wszystko ma przebiegać profesjonalnie i nie może być nawet mowy o
jakimkolwiek zaangażowaniu emocjonalnym.
Ale – co za niespodzianka! - serce
nie sługa. I oni jednak się w sobie zakochują, jednak zostają
szczęśliwą parą, jednak profesjonalizm przestaje być ważny,
kiedy do głosu dochodzą uczucia. Cóż za zaskoczenie, cóż za
plot twist, cóż za nieszablonowość.
Nie no, tak bardziej serio –
doskonale wiedziałem, za jaką książkę się zabieram i nie miałem
największych wątpliwości, jak potoczą się losy bohaterów. To
ten typ literatury, przy którym wystarczy przeczytać kilka
pierwszych stron, aby nie musieć już czytać dalej. Ja jednak
naiwnie liczyłem na jakieś smaczki. Nie będzie zaskakująco, to
może chociaż zabawnie? Wzruszająco?
Było do bólu naiwnie i słabo. Na
miejscu kobiet bym się obraził, bo książka pokazuje, że można
być totalnym dupkiem, ale mieć trochę hajsu i dzięki temu zdobyć
prawdziwą miłość każdej laski. Będąc facetem też czuję się
urażony, bo główny bohater, zdobywca kobiecych serc i chyba wzór
idealnego mężczyzny, jest płytki jak kałuża i nie ma absolutnie
nic do zaoferowania. Jest personifikacją tej książki?
Brakowało jakiejkolwiek sceny,
która wywołałaby emocje. A nie, sorry. Moment, w którym Max
stwierdził, że Charli wie o nim więcej niż przyjaciele wprawił
mnie w zażenowanie. Bo w powieści nie było właściwie ani słowa
o tym, jak oni się nawzajem poznają i odkrywają. Było natomiast
dużo spontanicznych pocałunków, plucia sobie za nie w brodę i
kolejnych pocałunków.
Muszę obejrzeć Love
actually i odzyskać wiarę w
romantyczno-świąteczne rzeczy. Udanych Mikołajek!
Tytuł:
Wigilia
we dwoje
Autor:
Pamela
Bauer, Judy Kaye
Wydawnictwo:
Harlequin
Data
wydania: 1998
ISBN:
8371493045
Liczba
stron: 155
niedziela, 29 listopada 2015
Lewis Carroll - Alicja w Krainie Czarów
Recenzja #45 Zakazana książka
Chyba
nie lubię czytać klasyki. To znaczy – może nie tyle czytać, co
później o niej mówić. Nie lubię mówić o książkach, które
wszyscy znają, które zostały przeanalizowane na tysiąc różnych
sposobów i które zachwycają wszystkich. Albo przynajmniej wszyscy
czują olbrzymią potrzebę mówienia o tym, że ich zachwyciły –
bo to przecież klasyka. Nie jest trochę tak, że to się samo
napędza? Czytam gówno, ale krytycy się nad tym spuszczają, to
przecież nie powiem, że mnie nie urzekło, bo wyjdę na durnia. I
wszyscy moi znajomi też są urzeczeni!
No
cóż. Nie mam pojęcia, jakie macie zdanie na temat Alicji w
Krainie Czarów, może naprawdę
Was, hehe, oczarowała i to wasza niezależna opinia. Nie mam
pojęcia, ale ja czuję się lekko rozczarowany.
Fabułę książki znają chyba wszyscy. Alicja siedzi na łące z
siostrą, nagle dostrzega królika. Podąża za nim do króliczej
nory, przez którą przedostaje się w bardzo dziwne miejsce – tam,
gdzie zwierzęta mówią ludzkim głosem, dziewczynka może rosnąć
i maleć do nieprawdopodobnych rozmiarów, a wszystkim trzęsie
Królowa Kier, marząca o powszechnej dekapitacji. Alicji
przytrafiają się naprawdę dziwne przygody, które ostatecznie
okazują się jedynie snem. Ups, spoiler, sorry. Ale chyba o tym
wiedzieliście, prawda?
We
wstępie do książki przeczytałem, że Alicja w Krainie
Czarów jest wyjątkowa,
ponieważ jest powieścią kompletną na dwóch płaszczyznach.
Idealnie trafia do dzieci, jako prosta i przyjemna opowiastka, a
jednocześnie przekona do siebie także ludzi dorosłych, ponieważ
drzemie w niej głębia – jak chociażby analiza snów.
W takim razie obawiam się, że jestem zawieszony gdzieś dokładnie
pomiędzy dzieciństwem i dorosłością. Nie zachwyciłem się
historią dziewczynki, która wpadła do króliczej nory i nie
chłonąłęm jej z otwartymi ustami, jak pewnie robiłby to ktoś
dużo młodszy. Wiek to jedno, a ogólna znajomość całej fabuły –
drugie. Liczyłem jednak, że wciągnie mnie to drugie, przeznaczone
dla dorosłych dno. No i... jakoś nie do końca. Bo Alicji się
przysnęło, okej. I bodźce zzewnątrz wpływały na to wszystko, co
projektował jej mózg, okej. I w śnie działy się niestworzone
rzeczy, panował w nim chaos, a cała logika była jedynie bardzo
pozorna – to znaczy historia wydawała się spójna i konkretna na
pierwszy rzut oka, ale gdyby się lepiej zastanowić, to nic się tam
kupy nie trzymało.
I to jest ta super analiza snów? Wiem, że książka ma już swoje
lata i trzeba na nią patrzeć przez ten pryzmat, ale kaman, przecież
takie informacje dotyczące marzeń sennych jest w stanie wyciągnąć
z własnego doświadczenia każdy przeciętnie rozgarnięty
trzynastolatek. Przypuszczam, że nawet taki, który nie do końca
wie, jak wygląda flaga Unii Europejskiej (niezorientowanych odsyłam
do materiału Filipa Chajzera, chociaż ostrzegam, że robicie to na
własną odpowiedzialność).
Carroll
napisał fajną książkę dla dzieci i pięknie wbił się w kanon
literatury, ale obawiam się, że nic poza tym. Chociaż mogę się
mylić – bardzo chętnie dowiem się, co Wy widzicie w Alicji?
Z jakiegoś powodu stała się w końcu tak popularna i coś
sprawiło, że tylu artystów tak chętnie się do niej odwołuje.
Szacun za humor. Ostatnio psioczyłem na żałosne żarciki Bretta.
Teraz może nie śmiałem się w głos, ale doceniam starania
tłumacza, żeby oddać wszystkie niuanse gier słownych. A było ich
naprawdę sporo. I bardzo podobały mi się narkotyczne odwołania –
zauważyliście, że po grzybach Alicji totalnie zmieniła się
perspektywa z jakiej postrzegała świat?
Książka znalazła się w tej kategorii, ponieważ w 1931 roku
zakazano jej w chińskiej prowincji Hunan. Wikipedia podaje, że
wynikło to z przekonania, że zwierzęta nie mogą mówić ludzkim
głosem i nie powinny być stawiane na tym samym poziomie co ludzie.
Nie ma co się oszukiwać, Chińczycy wysunęli potężne argumenty.
Nawet nie próbuję polemizować!
niedziela, 22 listopada 2015
Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic
Recenzja
#44 Książka, która została wydana w roku twoich narodzin
Za mało czytałem Pilcha, żeby móc powiedzieć, że jestem fanem
jego literatury. Dwie książki wiosny nie czynią, jak mówi stare
porzekadło. Tak się jednak złożyło, że już Pod Mocnym
Aniołem zrobiło na mnie tak
dobre wrażenie, że kiedy zorientowałem się, że w 1993 roku po
raz pierwszy wydano Spis Cudzołożnic,
bez większego namysłu zdecydowałem, że to właśnie będzie
książka, którą przeczytam przy okazji tej kategorii.
Główny bohater, Gustaw, jest
polonistą. Niespełnionym literatem, miłośnikiem kobiet i
albańskiego koniaku, mężem i życiowym nieudacznikiem. Takim
totalnym niedojdą, jeśli mamy być szczerzy. Pewnego dnia dzwoni do
niego telefon – okazuje się, że do Krakowa przyjedzie szwedzki
intelektualista i potrzeba kogoś, kto oprowadziłby go po mieście.
Gustaw nadaje się do tego najlepiej, więc pada na niego. I stąd
bierze się cała historia.
Trudno tak naprawdę powiedzieć,
czy ten Szwed rzeczywiście błąka się za Gustawem. Trudno nawet
jednoznacznie stwierdzić, czy sam Gustaw w ogóle gdzieś chodzi, a
nie tylko siedzi w bezruchu, podziwiając panoramę Krakowa i
pozwalając myślom błądzić po mieście. Jakkolwiek nie jest, ta
wycieczka ze szwedzkim intelektualistą jest jednocześnie wycieczką
przez życie Gustawa. Jest podróżą po jego wielkich planach, które
spaliły na panewce, po jego podbojach miłosnych, które nie miały
nic wspólnego z filmowymi miłościami, a także po jego traumach z
dzieciństwa, ciągnących się za bohaterem do dziś. Nie brak także
rozważań nad kondycją polskiego protestantyzmu.
Za tymi tematami Pilch przemyca
wszystko to, co zdaje się być dla niego typowe – ironiczne
filozofowanie o życiu ukryte za groteskowymi scenami. Nie brak też
wzmianek o pociągu do alkoholu. Sam język nie jest tak piękny –
choć, zdaniem wielu, bardziej pasowałoby tu określenie grafomański
– jak w nowszych książkach autora, ale wciąż pojawiają się
momenty, którymi można się zachwycić.
No i Kraków. Ale ja uwielbiam to
miasto, więc nie jestem obiektywny.
sobota, 21 listopada 2015
Siłaczka - trailer
Niedawno
usłyszeliśmy na zajęciach polecenie: Weźcie na warsztat jakąś
lekturę i zróbcie z niej hit filmowy, hollywoodzki blockbuster.
Wiem, że literatura jest piękna, cudowna, fascynująca i nie
powinno się w niej nic zmieniać, ale zbezcześćmy ją.
Ponaginajmy. No to skorzystałem
z tego, że niedawno czytałem Żeromskiego i rozpisałem trailer
Siłaczki. Gotowi?
![]() |
Na lepszy plakat niestety nie starczyło budżetu |
Paweł
– Jude Law – ma na sobie białą koszulę, przetarte spodnie i
kaszkiet. W ręku trzyma zniszczoną aktówkę. Idzie niepewnie,
powoli, z wahaniem. Zmierzcha. Lekarz zatrzymuje się na moment przed
drewnianą, tu i ówdzie nadłamaną tablicą. Welcome to
Obrzydłówek. Niepewnie stawia
kolejne kroki.
Skrzypi okiennica. Buty Pawła wzbijają w powietrze kurz, kiedy
powoli przesuwa się zaniedbaną ulicą. Nagle słychać mlaśnięcie.
W mroku widać błysk. To oczy. Pod obdartą ścianą kuca
zarośnięty, parszywie wyglądający starzec. Oburącz przyciska do
ust coś, co przed miesiącem z bólem serca można by nazwać
chlebem. Paweł kuca przy nim i wyciąga do niego rękę. Starzec
krzyczy dziko.
Przybył, by nieść pomoc.
Ciemny pokój, zasłonięte okna, przygaszone światła. W powietrzu
unosi się papierosowy dym. Panuje gwar. Przy stole siedzą mężczyźni
– ubrani w eleganckie garnitury, ociekający jednocześnie
tłuszczem i bogactwem. Grają w karty, a w tle przechadzają się
roznegliżowane, ponętne kobiety. Zbliżenie na twarz wąsatego,
cięcie, zbliżenie na łysego mężczyznę śmiejącego się głośno.
Ma wstawiony złoty ząb.
Ale nie wszystkim było to na rękę.
Paweł wchodzi do małego pokoju. Podłoga skrzypi, kiedy zbliża się
do łóżka. W tle regał, na którym stoi kilka książek. Paweł
pochyla się nad leżącą.
Zbliżenie na jej twarz. Bladą, nieobecną.
Dawna miłość.
Dwór. Ulewa. Burza. Zbliżenie na
mokrą twarz Pawła, który przekrzykuje grzmoty. Musisz
przywieźć leki! Jedź! Teraz!
Chłopiec zrywa się do biegu, piorun przeszywa niebo jeszce na
moment rozświetlając jego sylwetkę – potem znika bez śladu w
ciemności.
Wyścig z czasem
Wyraźnie młodsza kobieta z łóżka spaceruje korytarzem uczelni.
Dogania ją Paweł i łapie pod ramię. Zaczynają się śmiać.
Spacerują łąką. On zrywa kwiaty, ona udaje, że nie chce ich
przyjąć.
Łapią się za ręce.
Bolesne wspomnienia.
Kobieta siedzi w niewielkim pokoiku. Jest chuda, biednie ubrana.
Jedyne światło zapewnia dogasająca świeca. Obok siedzi młody
chłopiec, próbuje piać. Kobieta pochyla się i coś mu wyjaśnia.
Ze smutkiem spogląda na świecę.
SIŁACZKA
czwartek, 19 listopada 2015
Osamu Tezuka - MW
Raz na
jakiś czas zdarza mi się przeczytać komiks. Najczęściej dzieje
się to wtedy, kiedy koleżanka z roku z tajemniczym uśmiechem powie
mam coś dla ciebie, Barni.
Doświadczenie zdobyte podczas lektury Persepolis
i Fun Home
przypomniało o sobie, kiedy Dominika wyjmowała z torby kolejne
grube tomiszcze. Jest bardziej o gejach czy pedofilach? -
zapytałem, w sumie bardziej w formie żartu niż serio. Dlatego
rozbawiło mnie, gdy usłyszałem poważną odpowiedź Jest
wątek homoseksualny, ale nie jest najważniejszy
dla fabuły.
O
czym mowa? O MW
autorstwa Osamu Tezuki.
Yuki jest pracownikiem banku. Całkiem dobrze radzi sobie z liczbami,
dlatego w pracy jest szanowany i doceniany. Przy okazji cieszy się
wielkim powodzeniem u kobiet, chociaż to akurat może mieć związek
z jego bratem, aktorem teatru Kabuki. Oprócz tego Yuki jest
bezwzględnym mordercą, homoseksualistą i – ogólnie rzecz biorąc
– kawałem gnoja.
Oprócz Yukiego istotną postacią jest również ojciec Garai.
Duchowny, którego z mordercą łączy przedziwna historia. Przed
piętnastoma laty los sprawił, że tylko oni, dwaj chłopcy,
przeżyli katastrofę, jaka dotknęła wyspy, na której się akurat
znajdowali. Co to za katastrofa? Co albo kto się za nią kryje? W
jaki sposób na nich wpłynęłą? Tego próbuje dociec Yuki... z
nieszczególnie moralnych pobudek.
MW
to manga wydawana w latach 70.
Nie ma więc co się dziwić, że kreska może odstawać od tego, do
czego przyzwyczaiły nas dzisiejsze standardy. Wciąż jednak –
moim zdaniem – jest bardzo przyjemna. Dość prosta, rysunki nie
powalają na kolana, ale dzięki temu całość zyskuje właśnie
taki oldschoolowy klimat. Mnie absolutnie to nie przeszkadza.
Przeszkadza mi natomiast nieco naiwność tej historii, a raczej
prostota, z jaką przychodzi Yukiemu osiąganie własnych celów. Być
może tym razem zawiniło medium – może ta postać lepiej
sprawdziłaby się w filmie. Wiecie, taki przytulny psychopata, który
tu się uśmiechnie, tu puści oczko, tu powie komplement, tu wbije
nóż w gardło. Komiksowy Yuki mnie nie kupił i łatwość, z jaką
owija sobie innych wokół palca to dla mnie największy mankament
całej historii. Wierzyć mi się nie chce też w skuteczność jego
przebrań, ale tutaj można naciągać – ostatecznie jest bratem
znanego aktora, może mieć do tego smykałkę.
Sama
historia natomiast jest o tyle interesująca, że nieustannie się
rozwija. Parę razy zdawało mi się, że wszystko zmierza już do
końca i zaraz wszystko będzie jasne, a tu psikus – pojawił się
kolejny wątek, kolejny element, który trzeba wkomponować w fabułę
i poprowadzić akcję dalej. Lubię takie wodzenie za nos i bardzo
boli mnie fakt, że książka w wersji fizycznej nie pozostawia
złudzeń – są dalsze strony, więc musi być dalsza akcja.
Manga
jak manga – dla mnie to ciekawa forma podania historii. Z MW
nie wynika za wiele i nie ma
sensu doszukiwać się tu wielkich przesłań. To po prostu całkiem
sympatyczna historia o całkiem niesympatycznym mordercy.
Tytuł:
MW
Autor:
Osamu
Tezuka
Wydawnictwo:
Vertical
Data
wydania: 2010
ISBN:
9781934287729
Liczba stron: 584
Liczba stron: 584
niedziela, 15 listopada 2015
Stefan Żeromski - Siłaczka
Recenzja #43 Książka, którą
powinieneś przeczytać w szkole, ale jakoś nie wyszło
Różne kategorie sprawiają mi różną trudność, kiedy trzeba
przyporządkować do nich odpowiednią książkę. Są jednak takie,
które nie stanowią żadnego problemu – ta jest jedną z nich.
Lektury przestałem czytać jakoś w podstawówce, uznawszy je za
nudne. Całe gimnazjum i liceum przejechałem na streszczeniach i
świeceniu oczami. Liceum skończyłem z tróją z polskiego... żeby
dziś mieć wykształcenie wyższe w tym kierunku. Różnie w życiu
bywa, co?
Przyznam, że rzecz, którą przeczytam, wybierałem pod kątem
długości. Bo to naprawdę nie jest tak, że przestałem czytać
lektury z leserstwa. Przestałem, bo zupełnie mnie nie interesowały,
bo uważałem je za nudne i rozwlekłe. I znaczną część dalej za
taką uważam. Dlatego postawiłem na nowelkę, bo co się będę
męczył z czymś, co mi kompletnie nie leży, hę?
Fabuła jest prosta jak konstrukcja drutu. Zakładam, że każde z
was może nie czytało, ale przynajmniej wie, o czym jest
Siłaczka Żeromskiego,
dlatego pozwolę sobie na streszczenie całości. Zabawię się w
Miecia Masochistę, którego w tym miejscu mogę z całego serca
polecić i jednocześnie nadać temu postowi jakiegoś większego
przesłania. Bo przesłanie tej nowelki jest dość mizerne.
Jest sobie Paweł Obarecki. I ten
Paweł jest lekarzem. Dowiadujemy się, że kiedyś był młody i
pełen zapału, chciał pomagać biednym i w ogóle, ale trafił do
Obrzydłówka i mu obrzydło trochę to wszystko. Zaczął się
zadawać z elitą, grać z nimi w karty i coraz bardziej obojętnieć.
I jak kiedyś myślał, że biedzie trzeba pomagać, tak teraz zaczął
myśleć, że jak jedzą ten gruz, to trudno, widocznie im smakuje.
Ale pewnego dnia do Pawła przybiegł chłopak z pobliskiej wsi z
informacją, że tamtejsza nauczycielka jest bardzo chora. No to nasz
lekarz tam pojechał i zobaczył, że w łóżku leży kobitka, którą
znał.
Nasza Siłaczka. Laska, w której
Paweł się kiedyś podkochiwał. Która studiowała ważne rzeczy,
ale ostatecznie skończyła bez hajsu, ucząc biedne dzieciaki i
przymierając głodem. Teraz była już ciężko chora, tak ciężko,
że Paweł nie bardzo mógł jej pomóc. Wysłał chłopca do
Obrzydłówka po chininę, ale tamten długo nie wracał, bo koń się
zmęczył, więc ostatecznie Paweł pognał tam sam. Jednak kiedy
wrócił, było już za późno, bo Siłaczka w tym czasie zdążyła
już wziąć i umrzeć. Pawłem to trochę wstrząsnęło – zaczął
myśleć o niej, jaka cudowna, wspaniała, oddana idei, walcząca o
przekonania, przedkładająca dobro innych nad swoje. I wydawać by
się mogło, że się zmienił, że odzyskał zapał, że znów
zacznie biedakom smarować gruz masłem... ale nie.
I w sumie dopiero ostatni akapit
sprawił, że się uśmiechnąłem. I dla tego ostatniego akapitu
warto sięgnąć po Siłaczkę,
poświęcić jej te pół godzinki i uśmiechnąć się nad
zakończeniem. Bo jest tak pięknie ironiczne, tak pełne drwiny, że
ojej. Co nie zmienia faktu, że bardzo nie lubię Żeromskiego.
Zresztą w ogóle nie lubię ani Młodej Polski, ani pozytywizmu.
Taki jestem wybredny.
To może, żeby jakoś wzbogacić ten post, wyjaśnię dlaczego nie
lubię. Wynika to z tego, że w książkach najwyżej stawiam
historię. Ma być ciekawa, ma mnie przygnieść obcasem do ziemi i
trzymać tam do samego końca. Tymczasem literatura polska tego
okresu jest tak paskudnie rozwlekła, tak rozmemłana, tak nudna, że
nie jestem w stanie znaleźć tam kompletnie nic dla siebie.
Zastanawiam się czasem, jak wyglądałyby te historie napisane przez
jakiegoś współczesnego pisarza, w bardziej nowoczesny sposób. O
ile byłyby krótsze? Czy byłyby wtedy bardziej wciągające?
Trudno powiedzieć. Jakieś pomysły?
wtorek, 10 listopada 2015
Peter V. Brett - Tron z Czaszek, księga II
Po raz
pierwszy cieszę się, że polskie wydanie Cyklu demonicznego
rozbija każdy kolejny tom na
dwie części. Dzięki temu przekonałem się, że jest możliwym
wydać bardzo dobrą książkę, w której główni bohaterowie tak
naprawdę pojawiają się dopiero na kilku ostatnich stronach.
Bo
w drugiej części Tronu z czaszek Arlena
i Jardira, czyli dwójki ludzi uznawanych za Wybawicieli, mężczyzn,
wokół których powstały dwa stronnictwa i w których niemal
wszyscy dopatrują się obietnicy na ostateczne pokonanie demonów,
tak naprawdę nie ma. Dosyć można było dowiedzieć się o ich
losach w pierwszej części. Teraz czas, żeby na pierwszy plan
wyszli bohaterowie tworzący do tej pory tło.
No
dobra, może trochę przesadzam. Przecież już wcześniej pojawiało
się całkiem sporo rozdziałów, w których można było śledzić
akcję z perspektywy innych postaci. Jednak w drugiej części Tronu
z czaszek istnieje właściwie
tylko to. I świetnie! Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Brett
opowiada swoją historię. Śledzenie akcji zza pleców wielu różnych
ludzi pozwala lepiej rozeznać się w sytuacji geopolitycznej. A
zaczyna dziać się tyle, że bez relacji z pierwszej ręki można by
się pogubić.
Krasja
zaczyna podboje na szeroką skalę. Tysiące Sharum
wysłanych do Zielonych Krain maszerują, siejąc strach. Jednak na
ich czele stoi nieokrzesany i arogancki Jayan, syn Wybawiciela,
którego pycha może zaprzepaścić całą misję. W tym samym czasie
jego brat, Asome, zdaje sobie sprawę, że gra o tron... z czaszek
wychodzi na ostatnią prostą. W samych Zielonych Krainach również
nie jest kolorowo. Ludzie nie potrafią zjednoczyć się w obliczu
wspólnego wroga, a polityka i potrzeba władzy wciąż grają
pierwsze skrzypce. A sprawy zaczynają przyjmować naprawdę zły
obrót...
Tron
z czaszek, część druga, to
książka, w której trup ściele się naprawdę gęsto. Trudno się
dziwić. Na – lekko licząc – ponad trzech tysiącach stron Brett
zdołał zbudować tak wiele konfliktów, gierek i rywalizacji, że
musiało dojść w końcu do rozlewu krwi. I to w iście Martinowym
stylu, bo ofiarami nie są wyłącznie postaci trzecioplanowe i
przypadkowi wojownicy.
Nie
sposób jednak pisać o tej pozycji w izolacji od całego Cyklu
demonicznego. Po
lekturze najnowszego tomu, chyba właśnie za sprawą tak dużej
rotacji punktów widzenia, bardzo mocno dotarł do mnie wydźwięk
całości. Gdybym miał polecić tę serię komuś, kogo nie przekona
no, wiesz, są miecze, włócznie, demony, magia i seks,
powiedziałbym, że to książki, które każą patrzeć na każdy
problem z szerszej perspektywy. Bo tak naprawdę nie sposób ocenić,
po czyjej stronie leży racja, kto jest bardziej prawy i komu warto
kibicować. Każde stronnictwo, a nawet każdy bohater, ma jakieś
swoje motywacje, idee, w które wierzy i które sprawiają, że
postępuje właśnie w taki, a nie inny sposób.
Ale
żeby trochę się przyczepić – humor w tych książkach jest tak
potwornie żenujący, że chyba nawet kabarety na dwójce potrafią
bardziej rozbawić. Uszczypliwości bohaterów to poziom żartów o
twojej starej i riposty są rzędu chyba ty,
głupku. No i tęskno
mi do tłumaczeń Marcina Mortki, bo odkąd przekładem zajmuje się
ktoś inny, dużo częściej można natknąć się na niefortunne
konstrukcje i błędy.
Ale
ilustracje są - jak zawsze - taaaaaakim sztosem!
Tytuł:
Tron
z czaszek [cz. 2]
Autor:
Peter
V. Brett
Wydawnictwo:
Fabryka
słów
Data
wydania: 2015
ISBN:
9788379640690
Liczba
stron: 546
niedziela, 8 listopada 2015
Neil Gaiman - Księga cmentarna
Recenzja
#42 Książka, która cię przeraża
Nie jestem nieustraszony. Strasznie boję się na przykład wziąć
na ręce dzieciaka, bo zaraz wydaje mi się, że go popsuję. Jestem
też pełen obaw za każdym razem, gdy mama próbuje czytać mapę.
Ale na książkę, której autentycznie się bałem, trafiłem
ostatnio jakieś sześć lat temu. Gdybym miał teraz zwlekać z
odhaczeniem tej kategorii do momentu, kiedy znowu jakaś pozycja mnie
rzeczywiście przestraszy (Pamiętnik pisany miłością
wywołał wiele wstrętnych emocji, ale bliższych obrzydzeniu niż
lękowi), prawdopodobnie Wyzwanie skończyłoby się
klapą. A tak będziemy mogli przynajmniej udawać, że wszystko gra
i buczy. Bo książka, o której dziś napiszę, nie była
szczególnie przerażająca – ale to będzie nasza słodka
tajemnica, okej?
Jest środek nocy. Panuje zupełna cisza. Jedyne, delikatne światło
w pokoju zapewnia wiszący na niebie księżyc. Nagle w tym półmroku
widać błysk. Ostrze noża, które tej nocy ma pozbawić życia
cztery osoby. Raz, dwa, trzy... Morderca zauważa, że kogoś
brakuje. Mały chłopiec, berbeć w pampersie, zniknął.
Na wzgórzu znajduje się stary cmentarz. Przed laty chowano tam
zmarłych, ale dziś uważany jest raczej za ciekawostkę niż
nekropolię. Dzieci przychodzą tu z dziećmi, żeby zapewnić
maluchom świeże powietrze. Właśnie na tym cmentarzu znajduje
schronienie mały uciekinier. Chłopiec, któremu mieszkańcy
nerkopolii – duchy pochowanych tu ludzi – nadają imię Nikt.
Ponieważ jest podobny zupełnie do nikogo.
Pozwoliłem sobie tutaj streścić jakieś trzy, cztery pierwsze
strony powieści. Mniej więcej przez tyle czasu było jeszcze w
miarę mrocznie i spodziewałem się, że Gaiman może zafundować mi
gęsią skórkę. Wiecie – mrok, potrójne zabójstwo, samotny
dzieciak i poszukujący go bezwzględny morderca. Brzmi całkiem
zachęcająco, kiedy szuka się grozy.
Ale zaraz potem autor daje znać, że nie jest człowiekiem, który
potrafiłby przez dłuższy czas utrzymywać powagę. Mieszkańcy
cmentarza rozładowują całe napięcie, kiedy dyskutują nad
imieniem chłopaka. Potem jest jeszcze dziwniej, jeszcze bardziej
abstrakcyjnie i jeszcze zabawniej. Bo Gaiman ma to dziwne poczucie
humoru, które do mnie trafia. Często to ponury, nomen omen grobowy
humor. Mroczny nastrój pryska. I tyle z przerażającej książki.
Księga cmentarna to tak na
dobrą sprawę bardziej zbiór opowiadań niż spójna powieść.
Formułą kojarzyć się mogą nieco z dwoma pierwszymi tomami
Kłamcy. Co mam na
myśli? Na początku dostajemy bohatera, dowiadujemy się – mniej
więcej – kim jest i skąd pochodzi. Kolejne rozdziały to mogące
funkcjonować autonomicznie, połączone przede wszystkim bohaterami
i miejscem akcji opowieści. Każda całostka prezentuje nieco
starszego Nika, widzimy jak dorasta i z jednej strony zżywa się z
cmentarnym środowiskiem, a z drugiej czuje coraz silniejszą
tęsknotę za światem żywych. No i jest jeszcze wiszący nad nim
cień mordercy, mężczyzny nazywanego Jackiem.
Gaiman po raz kolejny urzekł mnie
zdolnością do budowania rzeczywistości zawieszonej gdzieś
pomiędzy realnym światem i fikcją. Jak w Amerykańskich
bogach naturalna dla nas
przestrzeń miesza się ze światem mitycznym, jak w Nigdziebądź
Londyn Pod wyrywa Richarda z
jego codzienności, Księga cmentarna spokojnie
i konsekwentnie przekonuje czytelnika, że martwa społeczność nie
jest niczym szczególnie dziwnym, a Nikt to całkiem normalny
chłopiec.
Z Gaimanem jest chyba trochę tak
jak z Pratchettem. Albo się ich lubi, albo nie. I jak się lubi, to
na zabój, a jak odpychają, to tak bardzo, że lektura nie sprawia
żadnej przyjemności. Ja lubię. A kiedy jeszcze dodam do tego
piękne ilustracje, to już w ogóle się zachwycam.
Tytuł:
Księga
cmentarna
Autor:
Neil
Gaiman
Wydawnictwo:
Mag
Data
wydania: 2014
ISBN:
9788374804318
Liczba
stron: 288
niedziela, 1 listopada 2015
James Patterson - Pamiętnik pisany miłością
Recenzja
#41 Pamiętnik
O rany. Terminy gonią, więc nie miałem specjalnie czasu na
porządny research i znalezienie czegoś, czego czytanie byłoby
przyjemnością. Przejrzałem, co tam stoi w domu na półce i z
pewnym zaskoczeniem natknąłem się na Pamiętnik pisany
miłością. Posłałem mamie
wymowne spojrzenie. Co jak co, ale romansidło o tak kiczowatym
tytule? Serio? Trochę się wywstydziła, a potem wyraziła
kondolencje, że będę musiał to czytać. Zachciało się, kurna,
wyzwań.
Katie ma już wystarczająco dużo
lat i wystarczająco mało faceta, żeby nazywać się starą panną.
Wtedy jednak poznaje Matta, mężczyznę, który zawraca jej w głowie
i wydaje się najlepszym człowiekiem pod słońcem. Nagle jednak, ni
stąd, ni zowąd, postanawia ją rzucić. A że rzucanie, widać, mu
się spodobało – następnego dnia podrzuca jej pod drzwi
pamiętnik. Pisany miłością, tak nawiasem mówiąc.
I tak na dobrą sprawę w tym
momencie zaczyna się nasza historia. Okazuje się, że Matt miał
żonę, Suzanne i to właśnie ona jest autorką tego pamiętnika.
Pisała go do swojego – oraz, ku przerażeniu Kate, Matta – syna,
Nicka. Tak o, żeby młody miał fajny prezent od mamy w przyszłości.
Bardzo dobry pomysł, jeśli mam być szczery, ale wykonanie –
paskudne. Jednym momentem, który aż mnie zabolał, zdążyłem się
już podzielić na fanpejczu. Tutaj zacytuję drugi (strona
siedemdziesiąta czwarta, gwoli poprawności bibliograficznej):
Podszedł do mnie, po
czym powoli, z rozwagą przyciągnął mnie do siebie. Czułam, jak
rozpina na plecach guziki mojej bluzki. Dostałam gęsiej skórki.
Palce Matta powędrowały w dół, na moje krzyże, po drodze
delikatnie mnie pieszcząc. Zdjął ze mnie bluzkę. Patrzyłam, jak
jasny skrawek materiału frunie na podłogę.
Stałam blisko Matta,
ledwo oddychając. Czułam, że jestem lekko oszołomiona, działam
jak w transie.
Zsunął dłonie na
moje pośladki. Potem odchylił mnie do tyłu i delikatnie położył
na łóżku. Obserwowałam go w świetle księżyca. Był piękny.
Jak do tego doszło? Dlaczego nagle spotyka mnie takie szczęście?
Położył się na mnie
jak kołdra w zimną noc. Nic więcej na ten temat nie powiem ani nie
napiszę.
Pomińmy, że „mnie”
stanowi jakieś pięćdziesiąt procent tej wypowiedzi. Autor czy
tłumaczka nawalili, okej, ale można też się uprzeć, że to
celowa stylizacja – przecież Suzanne nie jest pisarką i może tak
kaleczyć język. Ale, kurna, jest matką. Pisze do syna. I serio
raczy go czymś takim? Przecież młody ma na imię Nicky, a nie
Edyp.
Mamy więc do czynienia z nieco
patologiczną relacją rodzicielską. Ale jak tam wypada Pamiętnik
pisany miłością jako całość?
Autor: James Patterson. Posuwam się pewnie za daleko, ale nieco
przywołuje na myśl Roberta Pattinsona. Od niego tylko krok do
Zmierzchu. I w tym
momencie nasz ciąg zaczyna nabierać sensu. James Patterson i
Zmierzch mają coś
wspólnego. I to coś wiąże się ze słowami paskudna,
naiwna, historia
oraz miłosna.
Jesteście w stanie zbudować z tego epitet?
Całość jest tak niesamowicie
przewidywalna, że to aż straszne. Bohaterowie to idealni ludzie,
właściwie pozbawieni jakiejkolwiek skazy. Jedliście kiedyś
nutellę z czekoladą, miodem, cukrem i bezami? Ja też nie, ale
strzelam, że to mniej więcej ten sam poziom słodyczy, co Pamiętnik
pisany miłością. Do porzygu.
A zwrot akcji, który chyba miał zaskakiwać i szokować, jest tak
naprawdę wyczekiwany od pierwszych stron. I tylko jeden mały
szczegół może odrobinę chwycić za serce – mnie zasmucił,
serio – ale zaraz znowu wracamy do słodko-pierdzących klimatów i
festiwal wymiotów zaczyna się na nowo.
Najgorsze jest to, że to chyba nie
jedyna taka książka, co? Ludzie tak piszą... a inni to czytają?
Że tak sobie pozwolę na westchnieniową klamrę kompozycyjną –
rany...
Tytuł:
Pamiętnik
pisany miłością
Autor:
James
Patterson
Wydawnictwo:
Świat
Książki
Data
wydania: 2001
ISBN:
8373111859
Liczba
stron: 207
niedziela, 25 października 2015
Patrick de Witt - Bracia Sisters
Recenzja #40 Książka z antonimami
w tytule
Nie ukrywam, że kiedy zobaczyłem tę kategorię, trochę się
przestraszyłem. Nie przychodziła mi do głowy żadna książka,
która miałaby coś wspólnego z ciepłym śniegiem, suchą wodą
czy czymś w tym stylu. Jest niby Dobry zabójca,
ale czytałem go jakieś dwa lata temu – zdecydowanie za krótka
odległość w czasie, żeby teraz z przyjemnością do tego wracać.
I co tu teraz zrobić? Zwrócić się do Czytelników! Popłakałem
na fanpejczu, zadziałało. I tak oto w moje ręce trafili Braca
Sisters.
Już sama okładka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Księżyc
z ponurą miną stworzoną z głów i rąk tytułowych braci Sisters
jest świetny. Sami bracia, narysowani niesamowicie prosto i bez
udziwnień, również urzekają. No ale napatrzyłem się i w końcu
nadszedł czas na chwilę prawdy – czy treść okaże się równie
dobra?
Lata pięćdziesiąte XIX wieku. W Kaliforni wybucha gorączka złota.
Wielu śmiałków zmierza tam, mamionych wizją łatwego zarobku i
szybkiej fortuny. Nie zawsze jest jednak kolorowo – niektórzy
świrują, inni umierają z głodu i zmęczenia. Do Kaliforni zostają
skierowani także bracia Sisters, płatni mordercy i zbiry,
wyprzedzani przez własną złą sławę. Oni jednak nie zamierzają
stać po pas w wodzie i łowić z niej złoto. Jadą tam w innym celu
– mają zlecenie do wykonania. Ktoś musi zginąć.
Nie czytałem nic o przygodach Winnetou, nigdy nie sięgnąłem też
po powieść awanturniczą. Patrick de Witt i jego Bracia Sisters
byli dla mnie pierwszym zetknięciem z westernem w formie pisanej.
Westernem noszącym znamiona noir – bywa szorstko, bezpardonowo i
wszędzie pełno papierosowego dymu – ale nie pozbawionym także
humorystycznych akcentów. Chyba właśnie one sprawiły, że Bracia
Sisters przypadli mi do gustu. Nie byłbym już w stanie
ekscytować się zwykłym westernem, ale ten, dość niezwykły,
bardzo miło mnie zaskoczył.
Główni bohaterowie, Eli – narrator – i Charlie Sisters, mają
mocno narąbane w głowach. Charlie to typowy bandyta; skory do
mocnych trunków i jatki, marzący o dużych pieniądzach i władzy.
Eli jest tym spokojniejszym, na pozór bardziej opanowanym. To jego
od czasu do czasu nachodzą myśli o przyszłości. O tym, że może
warto skończyć z zawodem mordercy i zająć się czymś innym.
Ta para psycholi da się lubić. Bywają rozbrajający, kiedy w grę
wchodzą kobiety. Zdarza się im także zmusić czytelnika do
przemyśleń – w momentach, w których ich priorytety nieco się ze
sobą rozmijają. W końcu czasem są też po prostu takimi
sympatycznymi skurwielami, jak wszyscy ci renegaci z filmów, za
których trzyma się kciuki, w ramach dopingowania mniejszemu złu.
A skoro o mniejszym złu mowa, to chyba jest ten moment, w którym
warto zakończyć recenzję i odesłać Was na wybory. A w drodze
powrotnej możecie zaopatrzyć się w Braci Sisters, bo to
całkiem sympatyczna lektura.
Tytuł: Bracia Sisters
Autor: Patrick de Witt
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 2013
ISBN: 9788375365009
Liczba stron: 334
środa, 21 października 2015
Podsumowanie z okazji 67 postów
Gdzieś przegapiłem dziesiąty post, a to pierwsza okrągła liczba.
Teraz widzę, że dziewiąty był o śmierci Pratchetta, więc może
i lepiej, że zaraz potem nie świętowałem jubileuszu.
Pięćdziesiąty pękł przy okazji premiery komiksowego Fight
Clubu – dla mnie to było jak
święto, ale chyba nieszczególnie dałem po sobie poznać, że je
celebruję. Dlatego zdecydowałem się na podsumowanie teraz, bo 67
to piękna liczba. Według tradycji w tym roku ukrzyżowano świętego
Piotra i ścięto świętego Pawła. Według książki telefonicznej
to kierunkowy do Adolfowa. Według rządu to idealny wiek emerytalny.
Według matematyki to obecny wiek ludzi urodzonych w 1948 roku.
Według mnie to dobry czas na podsumowanie.
Pierwszy post na blogu pojawił się w trzecią niedzielę stycznia – oznacza to, że mam dwa tygodnie w plecy z Wyzwaniem. To znaczy tyle, że albo wezmę się potężnie do roboty i się wyrobię, albo przytłoczy mnie proza życia i Reading Challenge 2015 zmieni się w Reading Challenge 2015 i ciut-ciut. Druga opcja brzmi nieco bardziej prawdopodobnie... ale czy się przejmuję?
Nie do końca. Trzy kwartały
wyzwaniowej zabawy zaowocowały nie tylko kilkudziesięcioma
recenzjami, ale również garścią przemyśleń na temat samej
zabawy. Jakich przemyśleń?
Czy
czytam więcej?
Trudno wyczuć. Zawsze czytałem
sporo, chociaż zdarzało się, że nieregularnie. Potrafiłem łyknąć
dziesięć książek w miesiąc, ale bywało też, że przez cztery
tygodnie męczyłem jedną pozycję. Teraz się to jakoś unormowało
i odhaczam od czterech do sześciu książek w ciągu miesiąca, co
uważam za całkiem przyzwoitą liczbę.
Czy
ta liczba jest ważna?
Nie, nie jest. Czytanie na czas jest
bez sensu, bo zabija przyjemność lektury. Z tego samego powodu
bywało, że męczyłem się na studiach. Książki są fajne,
chłonięcie ich jest super, a możliwość podyskutowania o tym, to
już w ogóle piękna sprawa, ale świadomość, że wisi nade mną
deadline czasem to niszczyła. Lepiej czytać mniej, ale się tym
cieszyć – to nic odkrywczego. Po prostu odkryłem, że Wyzwanie
niekoniecznie to umożliwia.
Czy
czytam bardziej świadomie?
I tak, i nie. Do momentu pójścia
na studia czytałem książki tylko i wyłącznie dla siebie. Nie
analizowałem ich podczas lektury i jedyne, co miałem o nich później
do powiedzenia, to wrażenia, jakie pozostawały, kiedy już
odłożyłem książkę na regał. Studia zmusiły mnie jednak do
innej lektury, bardziej świadomej. W końcu nie mogłem pójść na
zajęcia i powiedzieć, że no, książka była całkiem git, tylko
końcówka do dupy. Prowadzący mogliby być średnio zadowoleni.
Trzeba było odnajdować w lekturze istotne punkty i rzeczy, o
których warto wspomnieć. To mi zostało, chociaż recenzje rządzą
się swoimi prawami – czasem żałuję, że nie mogę zbyt wiele
zdradzić, żeby nie psuć innym przyjemności z czytania. Obawa
przed spoilerem zabija możliwość głębszej analizy. Na szczęście
komentujący nie zawodzą i czasem właśnie pod postem zradzają się
większe dyskusje.
Czy
czytam bardziej różnorodne rzeczy?
Zdecydowanie. Do końca liceum
ruszałem właściwie wyłącznie fantastykę i kryminały, czasem
jakieś wywiady. Czytałem dużo, ale bardzo schematycznie i wąsko.
Później trochę się to zmieniło, bo jakoś trzeba było
pozaliczać te kolejne egzaminy z historii literatury. Wyzwanie
poszerzyło mi horyzonty. Uświadomiło, że istnieje jeszcze cała
masa literatury ulokowanej gdzieś pomiędzy tym, co czytałem do tej
pory, a tym, o czym lubią dyskutować mądrzy ludzie z wieloma
skrótami przed nazwiskiem. I że tę literaturę też można poznać,
wcale przy tym nie cierpiąc. Długo myślałem, że wszystkie
książki mamy będą czekały na jej alzheimera, żeby przeżyć
drugą młodość – ale jednak nie, prawdopodobnie sięgnę po
wiele z nich, zanim ona będzie mogła czytać je ponownie jak nowe.
Czy
Wyzwanie ogranicza?
O tak. To trochę paradoksalne, bo z
jednej strony rozwija i poszerza horyzonty, ale z drugiej nie pozwala
czytać tego, na co człowiek ma ochotę. Od dobrych kilku tygodni
czekają na mnie Słowa Światłości (oddam,
Klaudia, obiecuję!), za które nie mogę się zabrać, bo ciągle
muszę czytać coś innego. W październiku wychodzą nowi Chłopcy,
kolejny tom Cyklu Demonicznego
i Wyspy Plugawe
Mortki, a ja boję się, że przeczytam to wszystko dopiero w
styczniu. No cóż, wszystko ma plusy dodatnie i plusy ujemne.
A
co z samym blogiem?
Jakoś to idzie, z czego jestem
niesamowicie dumny – to pierwszy projekt od dłuższego czasu,
którego nie cisnąłem w kąt przez słomiany zapał. Jednak i tu
widzę pewne ograniczenia wynikające z Wyzwania. Przede wszystkim
ograniczyłem się do recenzji, co zaczyna mnie coraz bardziej
męczyć. Pewnie pociągnę na tej formule, dopóki nie uporam się z
tymi pięćdziesięcioma kategoriami, ale potem chyba przyjdzie
pomyśleć o jakimś rozszerzeniu. Trochę zaszufladkowałem się
samą nazwą (jak dobrze, że książki trzymam na regale, a nie po
szufladach!), ale z tego będzie można jakoś wybrnąć.
Mnemotechniki polegają między innymi na stworzeniu sobie w umyśle
szuflad, w których przechowywane są informacje – ja mogę udawać,
że mam taki regał i pisząc o wszystkim, piszę o tym, co na
regale, prawda?
Tak to widzę na ten moment.
Ciekawe, czy przy kolejnej okrągłej liczbie postów (132,
oczywiście) jakoś się to zmieni. :)
niedziela, 18 października 2015
Arthur Conan Doyle - Studium w szkarłacie
Recenzja
#39 Książka napisana ponad sto lat temu
Dzisiejsza recenzja zacznie się od anegdotki. Jakiś czas temu
wracałem wracałem z Poznania do rodzinnego domu pociągiem. Taka
podróż trwa godzinę z hakiem, a ja wybrałem się na dworzec w
ciemno i okazało się, że muszę doliczyć jeszcze godzinę
czekania na pociąg. W myśl idei, że inteligentni ludzie się nie
nudzą, postanowiłem wziąć tę sytuację na klatę i sięgnąłem
do torby po książkę. Zonk, książka została w mieszkaniu. Przede
mną dwie i pół godziny marazmu.
Boże, błogosław Shitty Center. Poznańska galeria przyklejona do
dworca PKP jest pośmiewiskiem. Miała wyglądać jak pociąg,
wygląda jak chlebak. Były wygodne, idealne dla ludzi z torbami,
rozsuwane drzwi – zamontowano obrotowe, żeby czasem się za
komfortowo nie przemieszczać. Na perony na starym dworcu można było
dojść w trymiga, dzisiaj dostać się na niektóre to już dobra
rozgrzewka przed właściwą podróżą. Ale ja obiecuję, że już
złego słowa o tym miejscu nie powiem. Bo w Chlebaku jest galeria. W
galeriach są księgarnie. A w księgarniach są promocje. Między
innymi na pierwszą powieść o
przygodach Sherlocka Holmesa, Studium w szkarłacie.
I tak oto wydałem dychę, żeby umilić sobie powrót do domu i po
raz pierwszy spotkać się z książkową wersją historii
najbardziej znanego detektywa wszech czasów.
Doktor Watson ukończył studia i został chirurgiem wojskowym.
Trafiony w ramię, musiał wrócić do Anglii. Teraz mieszka w
Londynie, prowadząc leniwy i bezproduktywny tryb życia. Takie życie
wymaga jednak pieniędzy, a tych w Watsonowej kieszeni jak na
lekarstwo. Znajomy podpowiada mu, że aby zaoszczędzić, mógłby
dzielić z kimś mieszkanie. Na przykład z nieco świrniętym, ale
intrygującym Sherlockiem Holmesem. Doktor godzi się na to, a nowy
współlokator rzeczywiście zaczyna go bardzo frapować. Co robi,
czym się zajmuje? Dlaczego w pewnych kwestiach jest geniuszem, a
jednocześnie brak mu elementarnej wiedzy w innych dziedzinach?
Watson dowiaduje się tego wszystkiego pomału, stopniowo poznając
Sherlocka. Jednocześnie pomaga mu rozwiązać zagadkę morderstwa,
które zdawało się przerastać dwóch dużej sławy śledczych.
Pierwsze skojarzenie, jakie mam z Sherlockiem Holmesem, to Scooby
Doo, serio. Pamiętam
z dzieciństwa, że w jednym z odcinków wesoła ekipa z furgonetki
współpracowała z tym detektywem i zajadała się fish'n'chips.
Potem długo nic, aż do świetnej kreacji Roberta Downey'a Juniora.
I w końcu, po latach, oryginał. Trochę to wszystko poszło po
dziwnych torach, ale najważniejsze, że wreszcie dotarłem do
książki Arthura Conana Doyle'a.
Studium w szkarłacie to
kryminał napisany ponad wiek temu. Wiedząc, jak pisano przed laty,
nie byłem pozbawiony obaw, kiedy decydowałem się na tę książkę.
No ale kurde, była za dychę, a ja byłem zdesperowany. Obawiałem
się, że przywitają mnie rozciągnięte zdania, nudne opisy, które
mogłyby z powodzeniem nigdy nie powstać i w ogóle więcej nudy niż
akcji. Na szczęście byłem w błędzie. Studium w
szkarłacie, choć napisane tak
dawno, nie nosi znamion tamtej literatury. Jest – z braku pomysłu
na lepsze określenie – zbite i konkretne. Cała intryga zajmuje
niespełna dwieście stron, więc nie można powiedzieć, że książka
jest przegadana. Akcja posuwa się do tego stopnia wartko, że byłem
w silnym szoku, kiedy Sherlock zamknął kajdanki na nadgarstkach
mordercy. (To nie spoiler, przecież wszyscy wiemy, że Sherlock jest
najlepszy, co nie?)
Nie jest to kryminalny majstersztyk.
Dzisiejsze pozycje z tego gatunku biją intrygę wymyśloną przez
Doyle'a na łeb, na szyję. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji,
które nagle wywróciłyby całą fabułę do góry nogami. Trudno
też bawić się we wspólne śledztwo i to chyba dla mnie największy
mankament tej książki – lubię kminić razem z policjantami,
próbować rozgryźć intrygę. Lubię tę satysfakcję, kiedy
domyślam się czegoś na moment przed tym, jak dojdzie do tego sam
śledczy. Tutaj tego brak – śledzimy akcję z perspektywy Watsona,
który niewiele kuma, ale jest zachwycony dedukcją Sherlocka. Jemu
potrzebne jest wyjaśnienie wszystkiego jak krowie na rowie i nam,
czytelnikom, siłą rzeczy także. Ale z drugiej strony – to
Sherlock Holmes, do cholery, on musi być zawsze trzy kroki przed
wszystkimi. Nie możesz rozgryźć zagadki przed nim, bo on jest
geniuszem kryminalistyki. Więc wszystko się zgadza.
Dlatego, chociaż fabuła nie
zapewnia mindufucków, książka naprawdę mi się podobała. Raz, że
jest solidnie napisana i interesująca, a dwa, że to Sherlock, God
damn it! Warto sięgnąć, chociażby po to, żeby zapoznać się z
książkowym oryginałem, z powieścią, dzięki której powstała
tak kultowa postać. Ostatecznie całość ma naprawdę niewiele
stron – wystarczy poświęcić jeden wieczór, żeby łyknąć tę
powieść. Albo raz przejechać się pociągiem.
Tytuł:
Studium
w szkarłacie
Autor:
Arthur
Conan Doyle
Wydawnictwo:
Firma
Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o.
Data
wydania: 2015
ISBN:
9788327415400
Liczba
stron: 182
niedziela, 11 października 2015
Cormac McCarthy - Droga
Recenzja
#38 Książka, która zdobyła Nagrodę Pulitzera
Nieszczególnie ufam opiniom większości. Tegoroczną Nike zdobyła
książka, do której robiłem chyba trzy podejścia i za każdym
razem przegrywałem. Księgi Jakubowe są
jedną z tych książek, które miałem na myśli we wpisie o
lekturze, której nigdy nie byłem w stanie dokończyć. Jestem
niemal pewien, że do tej powieści Olgi Tokarczuk nie sięgnę już
nigdy.
A jednak wyzwanie zmusiło mnie,
żeby zainteresować się jakimiś nagrodzonymi książkami. Na
szczęście nie była to Nike, a Nagroda Pulitzera. Myślę, że to
dobry czas na oswojenie się z właśnie tą nagrodą, bo –
przyznawana od 1917 roku – niedługo będzie obchodziła
najpiękniejszy jubileusz.
A w 2007 roku Cormac McCarthy
zgarnął Pulitzera za powieść Droga.
I to właśnie jej poświęcona będzie dzisiejsza recenzja.
Mężczyzna i chłopiec. Ojciec i
syn. Za nimi i przed nimi postapokaliptyczna, zniszczona, wypalona
Ameryka. Zmierzają na południe, ponieważ tam będzie cieplej.
Kierują się ku wybrzeżu, bo tam, być może, żyją jeszcze dobrzy
ludzie. Głodują, marzną i wątpią. Ale idą.
Tak właściwie wygląda cała ta
książka. Krótkie, proste zdania i tytułowa droga, która jest
jednym z trójki głównych bohaterów tej powieści. Najbardziej
bezwzględnym, najgroźniejszym i pozbawiającym nadziei. Takim,
którego nie sposób darzyć sympatią, ale nie można od niego
uciec. Trzeba stawić czoła.
McCarthy zrobił w tej książce coś
genialnego. Posługując się naprawdę prostym językiem,
korzystając z krótkich, ciosanych zdań, stworzył dzieło, którego
nie sposób nazwać prostym i rzemieślniczym. Ta na pozór banalna
narracja, te skąpe, bezpośrednie dialogi, to wszystko sprawia, że
Droga jest momentami
poetycka.
Szczególnie istotny jest w całej
tej podróży chłopiec. To on każe mężczyźnie zastanawiać się
nad odpowiedzialnością za dziecko. To on, urodzony już po
apokalipsie, zadaje pytania, na które mężczyzna nie może
odpowiedzieć tymi – znanymi doskonale nam wszystkim – wygodnymi
kłamstwami dla dzieci. I w końcu to on jest kręgosłupem moralnym
ich obu, zmusza mężczyznę do pozostania człowiekiem. Żeby
wspólnie mogli nieść ogień.
Mnie
Droga trochę przytłoczyła.
Z jednej strony czytało mi się ją lekko i szybko, ale z drugiej,
cały czas narastało gdzieś we mnie nieprzyjemne, trudne do
zdefiniowania uczucie. Jakaś mieszanka wstrętu i współczucia.
Może trochę lęku i smutku? Na pewno nie miało to nic wspólnego z
radością, to wiem na pewno.
Od
paru miesięcy nie zachwyciłem się książką. A teraz przeczytałem
Drogę i muszę
wyzerować ten licznik.
Tytuł:
Droga
Autor:
Cormac
McCarthy
Wydawnictwo:
Wydawnictwo
Literackie
Data
wydania: 2014
ISBN:
9788308041789
Liczba
stron: 268
Subskrybuj:
Posty (Atom)