niedziela, 26 lipca 2015

Anna Jansson - Ofiary z Martebo

Recenzja #27 Książka oryginalnie napisana w innym języku

Jakiś czas temu Lidl zrobił całkiem przyjemną promocję – kieszonkowe wydania za niecałego piętnastaka. Jako że książki lubię mieć, pojechałem i nakupowałem trochę. Akcja dotyczyła przede wszystkim skandynawskich kryminałów, dlatego teraz przez jakiś czas to właśnie one będą mnie pochłaniać najbardziej – albo ja je, to taka transakcja wiązana.

Złożyło się, że Jansson i Nesbø w Polsce doczekali się wydania w tej samej serii – Śladami Zbrodni. Dlatego, zupełnie nie patrząc na nazwisko autorki, sięgnąłem po Ofiary z Martebo. Spojrzałem na okładkę, uznałem, że kojarzy mi się z dobrymi książkami i wziąłem.

Chryste Maryjo, nigdy więcej!



Mona Jacobsson staje się świadkiem morderstwa własnego męża. Mało tego, wiedzona silnymi uczuciami do oprawcy, postanawia pomóc mu w zatuszowaniu tej śmierci. Działa jak w amoku, mechanicznie, sterowana poleceniami mordercy. Potem wkracza policja. I książka przestaje być w jakikolwiek sposób interesująca.

Co to za kryminał, ja się uprzejmie pytam, w którym główna bohaterka, Maria Wern, nie daje się prawie w ogóle poznać jako policjantka? Dowiedziałem się, że ma problemy z mężem, że wyjechała, żeby się od niego odciąć i że jakiś glina ją podrywał, ale ona nie chciała. Po lekturze nie jestem natomiast ani odrobinę bardziej świadom, w jaki sposób Maria Wern prowadzi dochodzenie, jakimi drogami prowadzi dedukcję i jak wpada na trop. Widzę ją jako siedzącą i czekającą na telefon, bo może sprawa się sama jakoś wyjaśni.

Co to za kryminał, ja się uprzejmie pytam, w którym pojawia się kupa postaci, nie wnoszących do powieści kompletnie nic? To nawet nie są potencjalni podejrzani. To osoby, które miały niby oddać głębię pierwszoplanowych bohaterów, ale tak naprawdę są po prostu miałcy i bez wyrazu.

W końcu, to już nie jest uprzejme pytane, co to, do cholery, za kryminał, w którym ostatnie strony kompletnie negują wszystko to, co działo się do tej pory i mordercą okazuje się ktoś, o kim do tej pory powiedziano tylko parę słów? Serio? Tak o? Miałem wrażenie, że autorka pisząc, myślała: tu se walnę wątek, ale ślepa uliczka, tutaj sobie skieruję podejrzenia, niech się cieszą, ale nie mam pomysłu, więc wyjdzie, że to miłość. O, a mordercą będzie ten, ale muszę jeszcze wymyślić dlaczego. Hm... no to napiszę jeszcze pięć stron na koniec. I jeszcze, kurde, ostatnia scena. Potencjalnie ostatnie morderstwo. W filmach to zawsze jakoś wygląda. Gra muzyka, widzimy skradającego się zabójcę i biegnących policjantów. Chociaż od początku wiadomo, że się dobrze skończy, to i tak da się odczuć jakieś napięcie? A tutaj...?

Szkoda gadać. Szkoda też, żebyście sami zmuszali się do sprawdzenia. Kompletna klapa i strata czasu.

Tytuł: Ofiary z Martebo
Autor: Anna Jansson
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data wydania: 2014
ISBN: 9788324594047

Liczba stron: 312

niedziela, 19 lipca 2015

Jo Nesbø - Łowcy Głów

Recenzja #26 (PÓŁMETEK WYZWANIA!) Książka, która została zekranizowana

Jo Nesbø kojarzy się przede wszystkim z serią o policjancie Harrym Hole. Zagubionym w życiu pijaczynie i genialnym śledczym jednocześnie. Norweski autor udowodnił niejednokrotnie, że w kryminałach czuje się jak ryba w wodzie. Kryminał i sensacja mają pewne elementy wspólne, jednak wiele też w nich różnic. Dlatego ze sporym zainteresowaniem sięgnąłem po Łowców głów, powieść sensacyjną, żeby przekonać się, jak Nesbø poradził sobie na nieco innym terenie.



Roger Brown jest łowcą głów. Nikt w Norwegii nie zna się na ludziach tak jak on. Potrafi bezbłędnie odnaleźć człowieka, który będzie pasował na stanowisko do obsadzenia. Firmy ufają jego rekomendacją i bez zastrzeżeń zatrudniają wskazanych kandydatów. Ponieważ Roger ma to, co uważa za najważniejsze – ma renomę.

Ma też piękną żonę, paskudnie drogą willę i niedochodową galerię sztuki ukochanej. Brak mu chyba tylko dwóch rzecz – odpowiedniej ilości pieniędzy, żeby to wszystko utrzymać i kilkunastu centymetrów wzrostu, które pozwoliłby mu czuć się pewniej. Na północy, gdzie średnia wzrostu jest wyższa niż w jakiejkolwiek innej części Europy, bycie niskim może naprawdę wpędzić w kompleksy. Na to jednak Roger nic nie poradzi. Sposób na pieniądze wynalazł już jakiś czas temu – kradnie dzieła sztuki.

Na jednej z organizowanych przez żonę wystaw poznaje Clasa Greve. Idealnego kandydata na stanowisko szefa dobrze prosperującej firmy, a także posiadacza zaginionego w czasie wojny dzieła Rubensa. Mężczyznę, dzięki któremu Roger ma szansę na zapewnienie sobie stabilizacji finansowej na resztę życia. Trzeba tylko wykraść obraz i odsprzedać go zainteresowanemu kupcowi. Ale nie będzie to bułka z masłem...

Nesbø w Łowcach głów pokazuje, że nie tylko przemyślane intrygi są jego mocną stroną. Potrafi także skondensować akcję i utrzymywać napięcie przez wiele stron. Czytelnik śledzi poczynania głównego bohatera, starając się zrozumieć, co tamten zamierza i wyprzedzić jego pomysły, ale często jest po prostu wodzony za nos. Nesbø bawi się z odbiorcą, pisząc w taki sposób, że co jakiś czas może go zaskoczyć zwrotem akcji, kompletnym zburzeniem jego dotychczasowych wyobrażeń.

Najbardziej urzekło mnie samo zakończenie. Kiedy czytam książki, w których pojawiają się zagadki, knucia i tajemnice, staram się nie podążać bezmyślnie za fabułą, tylko próbować rozwiązywać je na własną rękę. W pewnym momencie podczas lektury byłem wręcz rozczarowany. Jak to? Pokładałem w wymyślonej przez Nesbø takie nadzieje, a on mnie tak rozczarowuje? Tutaj niedociągnięcie, to też naciągane... i to. Zażenowanie mieszało mi się z dumą, że jestem mądrzejszy od autora. A potem, kilkanaście stron później, otwierałem szeroko usta ze zdumienia, kiedy okazało się, że wszystko to, na co zwróciłem uwagę, zostało niezwykle misternie zaplanowane i dopracowane w stu procentach. Dawno nie czułem się tak zrobiony w konia.

Na plus zasługuje też prowadzenie narracji. Pisanie w pierwszej osobie niesie ze sobą konieczność zbudowania głębokiej i wiarygodnej postaci. Mogłoby się wydawać, że przy okazji sensacji – która przecież karmi się przede wszystkim akcją, a nie introspekcjami – nie jest to najważniejsze i spokojnie można postawić na narrację trzecioosobową. Nesbø zdecydował jednak inaczej, dzięki czemu czytelnik może poznać od podszewki Rogera Browna – faceta z jednej strony pozbawionego kręgosłupa moralnego, dbającego tylko o własny tyłek, a z drugiej zaszczutego przez kompleksy i nieustanną potrzebę udowadniania sobie i innym, że jest wartościowym i godnym szacunku człowiekiem.

Chyba właśnie ten drugi element najbardziej przyczynił się do tego, że ekranizacja nie zwaliła mnie z nóg. Wątek sensacyjny – chociaż nieco niedopracowany, pozbawiony kilku istotnych elementów – trzymał się kupy i interesował. Film to film, nie jest kropka w kropkę kalką książki, dlatego pod tym względem nie mam mu nic do zarzucenia. Filmowcom nie udało się jednak przedstawić dobrze wnętrza głównego bohatera. Chociaż całą opowieść wspomagały jego teksty z offu, nie czułem się tak mocno zanurzony w jego głowie, jak podczas lektury. Ale cóż, inne medium, inne zasady. Książka, zdaje się, pozwala na więcej.

Przypuszczam, że gdybym wcześniej nie przeczytał Łowców głów, śmiało polecałbym film każdemu fanowi sensacji. Przeczytałem – dlatego najbardziej polecam książkę. Ale, jeśli nie możecie jej akurat dorwać, albo macie wolne tylko dwie godziny – film też jak najbardziej jest godzien uwagi.


Tytuł: Łowcy głów
Autor: Jo Nesbø 
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Dolnośląskie
ISBN: 9788324593767

niedziela, 12 lipca 2015

Marek Wałkuski - Ameryka po kaWałku

Recenzja #25 Książka z akcją osadzoną w miejscu, które zawsze chciałeś odwiedzić.

Ciągnie mnie do Stanów. Jako że jeszcze 9 miesięcy przed moim urodzeniem rodzice mieszkali w USA, stworzyłem sobie w głowie prywatny mit, według którego jestem niemal-Amerykaninem. Od dawna planuję w końcu przeprawić się jakoś przez ocean i chociaż parę miesięcy pożyć w ojczyźnie kowbojów, parkometrów i ociekających tłuszczem burgerów.

Marek Wałkuski, korespondent Polskiego Radia od kilkunastu lat mieszkający w Stanach, napisał książkę, która jeszcze bardziej mnie utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie umrę szczęśliwy, jeżeli wcześniej nie zrealizuję tego planu.



Ameryka po kaWałku z całą pewnością nie stanowi przekrojowego, pełnowymiarowego obrazu Stanów. Jest jego wesołym wycinkiem, zbiorem tych aspektów życia w USA, które autor zdążył najbardziej polubić. Na próżno więc doszukiwać się w niej krytyki wojen i wysyłania demokracji zapakowanej w amunicję. Nie znajdzie się tu także wielu słów o wysokim poziomie przestępczości. Ameryka po kaWałku maluje się jako utopia, piękny kraj dla pięknych i uśmiechniętych ludzi.

To pozycja idealna dla kogoś jak ja. Dla osoby zanurzonej w wyimaginowanym świecie, postrzegającej wiele rzeczy w sposób taki, w jaki chciałoby się, żeby wyglądały, a nie takimi, jakie są naprawdę. Dla kogoś, kto widząc sznur samochodów stojących w korku nie współczuje tym ludziom marnotrawienia czasu, tylko uśmiecha się na myśl o leniwym przysypianiu na fotelu pasażera.

Wałkuski podzielił książkę na kilka części – kawałków. Znalazł miejsce dla wygody po amerykańsku, czyli opisania tych rzeczy, które ułatwiają życie mieszkańcom Stanów. Zaliczają się do nich chociażby parkometry, pralnie na monety czy automatyczne skrzynie biegów. Drugi kawałek przybliża czytelnikowi wytwory amerykańskiej kultury, mentalności i historii. Mowa tu o Dniu Niepodległości, Helloween albo Tobym Keithcie i muzyce country. Dalsze części poświęcone są relacjom w społeczeństwie, rzeczom, które istnieją po to, żeby sprawiać frajdę i w końcu temu, co nie pasowało do poprzednich kategorii – mani na XXL, podejściu do śmierci czy napadom na banki – a raczej najgłupszym bandytom próbującym tego dokonać.

Książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Anegdotki i historie, których autor doświadczył odkąd w 2002 roku wyjechał do Ameryki, przeplatają się z faktami historycznymi i danymi statystycznymi w - moim zdaniem – dobrze dobranych proporcjach. Ameryka po kaWałku nie jest autobiografią Marka Wałkuskiego, chociaż nie brak w niej wydarzeń z jego życia, jego spostrzeżeń i opinii. Nie jest także podręcznikiem do historii Ameryki, chociaż każda strona zdaje się krzyczeć autor zrobił porządny research, szanuj to!. W końcu nie jest również jakimś ekonomicznym bilansem, choć konkretne liczby (dochody, miejsca parkingowe, koszty konkretnych przyjemności i usług) pojawiają się często. To coś znajdującego się dokładnie pośrodku. Da się odczuć, że autor od lat zarabia na życie opowiadaniem historii – ta historia opowiedziana jest bardzo dobrze. Bez przechyłów w żadnym kierunku.

Myślę, że to lektura, po którą warto sięgnąć chociażby po to, aby zobaczyć, że szczęśliwe życie jest w dużej mierze zależne od nastawienia. Duże zarobki, dbający o ciebie rząd i korzystne prawa konsumenta mogą dać tyle samo radości, co zburzenie oddzielającego cię od ludzi płotu przed domem albo pozwolenie sobie na całkowite oddanie się świętowaniu finału NFL. Pod warunkiem tylko, że znajdziesz sport, w którym twoja drużyna jest dobra.


Tytuł: Ameryka po kaWałku
Autor: Marek Wałkuski
Data wydania: 2014
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 9788324031849
Liczba stron: 256

piątek, 10 lipca 2015

Stasiuk, Wodecka - Życie to jednak strata jest

Życie to jednak strata jest

Jerzy Andrzejewski napisał swego czasu Ciemności kryją ziemię. Opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w czasach Świętej Inkwizycji i jest alegorią komunistycznej Polski. Przypadek sprawia, że Wielki Inkwizytor trafia do posiadłości kogoś, kto jest drzazgą w oku całego systemu. Nie, nie, żaden z niego bojownik, żaden zagorzały przeciwnik. To człowiek żyjący tylko i wyłącznie swoim życiem, w żaden sposób niezaangażowany w to, co dzieje się dookoła. System nie może nim zawładnąć, ponieważ mężczyzna ten nic od niego nie oczekuje i nie ma żadnych roszczeń. Siłą rzeczy nie jest mu także nic winien.



Życie to jednak strata jest to wywiad-rzeka, który przeprowadziła Dorota Wodecka z Andrzejem Stasiukiem. Przywołałem opowiadanie Andrzejewskiego, ponieważ podczas lektury Życia... nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że autor Murów Hebronu ma dużo wspólnego z tamtym żyjącym obok rzeczywistości mężczyzną.

Wraz z żoną mieszka w położonym niedaleko wschodniej granicy Wołowcu – wsi, którą według danych z 2009 roku zamieszkiwało raptem 29 osób. Gdyby kiedyś Stasiuk z żoną spakowali manatki i wyprowadzili stamtąd swoje zwierzęta, ubytek życia w Wołowcu byłby mocno zauważalny. W rozmowie sprawia wrażenie samotnika. Kogoś, komu wystarczy jedynie towarzystwo najbliższych, żeby czuć się szczęśliwym. Zgromadzenia – nawet takie przy świątecznym stole – zdają się go przerażać. Żyje codziennością, pielęgnując historię i nieszczególnie martwiąc się, co przyniesie przyszłość.

Wszystko, co mówi Stasiuk, mocno godzi w opinie reprezentowane przez większość społeczeństwa. Kiedy wszyscy dookoła biegają, on – jako spacerujący – czuje się dyskryminowany. Kiedy na Krakowskim Przedmieściu stawiają pomniki, on nazywa owcę Smoleńsk. Kiedy wzrok większości marzących o lepszym życiu Polaków kieruje się na zachód, on wsiada w samochód i wyjeżdża na wschód, zachwycać się tamtejszymi krajobrazami.

Jego podejście do życia nie pasuje również zupełnie do obrazu dzisiejszego szczęśliwego człowieka. U właściciela Wydawnictwa Czarne zdaje się nie istnieć przekonanie, że aby żyć szczęśliwie, trzeba się mocno natyrać, biegać z miejsca na miejsce i harować jak wół. Wystarczy cieszyć się tym, co się ma.

Życie... nie opowiada jednak wyłącznie o Stasiuku-samotniku. Mowa jest także o oswojeniu się ze śmiercią bliskich, o transformacji ustrojowej i Kościele w jej obliczu. Pewną część rozmowy zajmują również Zagłada oraz – tego nie mogło zabraknąć – nawiązania do twórczości laureata Nike.


Myślę, że to ważna książka. Taka, która pozwoli człowiekowi przysiąść na chwilę i zwolnić. I nie mam tu na myśli przyhamowania tylko na te kilka godzin, które poświęci się na lekturę. Myślę nieco bardziej długoterminowo – książka pozostawia w głowie szpilę. Skoro Stasiuk jest żywym dowodem, że można pielęgnować swoje wnętrze, zamiast gnać za sprawami zewnętrznymi, i żyć po swojemu, wcale nie przymierając głodem... to może pora trochę inaczej spojrzeć na świat?

Tytuł: Życie to jednak strata jest
Autor: Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka
Data wydania: 2015
Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 9788326822179
Liczba stron: 186

środa, 8 lipca 2015

Guzior - ylloM

#2 Co jest grane? Guzior – ylloM

Jeśli chodzi o rap, bardzo trudno otworzyć mi się na coś nowego. Jestem jak Mamoń z Rejsu. Długi czas rapgra składała się dla mnie z Kalibra 44 i Paktofoniki. Potem twierdziłem, że jeżeli ktoś nie składa wielokrotnych jak Wankej, nie będę go słuchał. Teraz staram się nieco poszerzać horyzonty, ale idzie topornie. Do newschoolowych bitów przekonałem się chyba dopiero przed rokiem. Taki mam zamknięty łeb.

Guzior nawija, że dostał skrzydeł i chociaż jest sam, jest kluczem. Raz, że pięknie przekminiony wers, a dwa – no okej, sprawdźmy, czy ten klucz pasuje do mojej głowy.



Przez jakiś czas ylloM leciało sobie gdzieś w tle. Pisałem, czytałem, gadałem z kimś, a z tyłu nawijał Guzior. W tej roli sprawdza się bardzo dobrze. Wiele numerów ma klimatyczne, chillowe bity. Okraszone leniwą nawijką Guziora potrafią wprowadzić w głowie naprawdę fajny luz, wyorbitować myśli gdzieś wysoko, poza chaos i problemy.

W końcu jednak trzeba było wygospodarować kilka godzin, przysiąść i przesłuchać płytę uważniej. Tak zrobiłem i chyba... trochę żałuję. Nie umiem się nią zachwycić i nie sądzę, żebym często do niej wracał.

Po niezbyt zrozumiale zarapowanej zwrotce na Eklektyce Quebonafide, wśród słuchaczy zaczął krążyć żart, że Guzior to najlepszy polski raper nawijający po węgiersku. Niestety, ylloM w wielu miejscach potwierdza tę tezę – nad dykcją czeka go jeszcze sporo pracy. Rozumiem, że w rap trzeba się czasem wsłuchiwać, żeby wszystko dobrze wyłapać, ale wyłapywanie niektórych fragmentów (np. w Rise) było początkowo problematyczne. Później nieco mniej – może to kwestia osłuchania, ale uważam, że dobrze zarapowany tekst to taki, który słuchacz jest w stanie zrozumieć w całości już przy pierwszym odsłuchu.

Poza tym – i to chyba największe rozczarowanie – mam dużo do zarzucenia samej liryce. Chodzi o to, że momentami kompletnie nie kumam, o czym tak naprawdę był właśnie przesłuchany numer. Jest dużo o jaraniu zielska, trochę o zażenowaniu normami, jakie narzuca życie i próbach wyrwania się z tego, trochę o potrzebie pozostania prawdziwym sobą... ale gdyby ktoś położył przede mną kartkę z tracklistą i długopis, a potem kazał przy każdym numerze napisać w pięciu słowach, czego on dotyczy – wymiękłbym. Wydaje mi się, że teksty są trochę za gęste. Naupychane słowa łączą się ze sobą w niewielkie całostki po kilka wersów, żeby za chwilę kolejna taka całostka poruszyła już nieco inny temat. To, w połączeniu z szybkim i trudnym w odbiorze rapowaniem, sprawia, że trudno połączyć wszystko w jedną sensowną całość.

Jednak chociaż opisany wyżej element liryki kuleje, nie mogę odmówić Guziorowi sprawnego posługiwania się słowem. Brzmi paradoksalnie, ale to prawda. O ile w całościowym odbiorze teksty wypadają dość miernie, o tyle pojedyncze wycinki potrafią naprawdę zajarać. Dla mnie rap jest trochę jak „gardzę tym w sumie im bardziej poznaję to co w nim” / bo im bliżej prawdy się znajdę, tym dalej od rzeczywistości czy chodzący oryginał i nie wklejam cracku / zrozumiałem już jak dużo można stracić z Ghoula pozwalają wierzyć, że raper ma spory potencjał. Pozostaje trzymać kciuki, żeby poszedł w tę stronę, odbijając od refrenu z Venice beach (mniej więcej minutę z czterominutowego tekstu zajmuje pierdol się, mówisz, że hajsu masz w opór, a nie masz w ogóle, ty kłamco, więc pierdol się. Serio...?)

Bitowo też jest różnie, ale tutaj już bez tragedii. No, może poza podkładem do Rise, ale w tym przypadku to ocena tak bardzo subiektywna, jak tylko się da – ja po prostu nie lubię takiego brzmienia. Cała reszta brzmi dobrze, w przypadku Dingy alley nawet bardzo dobrze i pięknie robi z słuchaczem to, o czym pisałem na samym początku – wynosi go gdzieś w górę, wprowadza w fajny, chilloutowy klimat.

Jeśli chodzi o gości, tutaj jest w kratkę. Slim Szczegi bardzo na plus, Młody Zgred jest dla mnie kompletnie asłuchalny, potem VNM z mistrzowską zwrotką w Venice beach (serio, jestem w stanie przesłuchać ten tragiczny refren tylko po to, żeby nie uronić żadnego słowa ze zwrotki Venoma) i na koniec przeciętne wejście Quebonafide. Wydaje mi się, że gdyby Guzior zrezygnował z zapraszania kogokolwiek na album, nic by na tym szczególnie nie ucierpiało (no, może z wyjątkiem zainteresowania płytą wśród fanów Que i VNMa)

Na koniec moja nadinterpretacja – Rise zaczyna się od słów: wiesz co mnie męczy? Monotonia. Zaśmiałem się głośno, kiedy drugą zwrotkę Guzior zaczął flow bardzo kojarzącym mi się z wejściem Proceente w utworze Chleję. Jeżeli był to celowy zabieg i serio chodziło o zestawienie narzekania na monotonię z kopiowaniem flow, jestem pod dużym wrażeniem. Jeżeli nie – dalej po prostu pouśmiecham się do swojego durnego pomysłu.


Płytę oceniam jako porządną średniawkę. Będę wracać do niektórych numerów (Clint Eastwood, G.O.L.D., Dingy alley), ale większość pewnie szybko zapomnę. Guzior zdołał wbić jednak kilka szpil w moje zainteresowanie, dlatego chętnie poczekam na kolejne jego materiały z nadzieją, że będzie dużo lepiej.

niedziela, 5 lipca 2015

Peter V. Brett - Wielki bazar. Złoto Brayana

Recenzja #24 Książka z magią

Ależ miło! W końcu mogłem sięgnąć po książkę fantasy bez plucia sobie w brodę. Bez natarczywej myśli: Barni, znowu naginasz zasady wyzwania do granic i czytasz tylko fantastykę, zamiast wziąć się za coś bardziej wartościowego. No bo gdzie, jeśli nie w fantasy właśnie, najłatwiej znaleźć magię?

Bardzo, bardzo lubię Cykl Demoniczny Bretta. Jednak chociaż z niecierpliwością czekam na premierę Tronu z Czaszek (kiedy pisałem ten post, jeszcze go nie było, teraz czeka już na regale na swoją kolej!), nigdy nie potrafiłem zmotywować się do przeczytania Wielkiego bazaru. Prawdopodobnie dlatego, że nieszczególnie przepadam za Arlenem. Zdecydowanie wolę przywódcę Pustynnej Włóczni, Jardira, którego w tym krótkim zbiorze opowiadań miało zabraknąć.

Ale stało się. Kompletnie nie mam pamięci do dat, dlatego jakiś czas temu, podczas wizyty w księgarni, postanowiłem sprawdzić, czy czasem nie było już premiery Tronu z Czaszek. Nie było. W ogóle w miejscu, w którym powinny znajdować się książki Bretta, czekała na mnie tylko jedna, samotna. Wielki bazar. Złoto Brayana właśnie. To musiał być znak. Znak mówiący – przeczytaj mnie w końcu. Jak mógłbym odmówić?




Książka składa się z dwóch opowiadań, których akcja dzieje się pomiędzy wydarzeniami znanymi czytelnikom Cyklu Demonicznego. Pierwsze, Wielki bazar, umieszczone jest w czasie, kiedy Arlen często przebywał w Pustynnej Włóczni i wraz z jej mieszkańcami brał udział w alagai'sharak. Opowiada o jego wyprawie do małej krasjańskiej wioseczki, w której – według opowiadań – wciąż leżały misterne wyroby jej, martwych już, mieszkańców. Bogactwo, jakim mógł otaczać się ten, w kogo posiadanie wpadną, zainteresowało Abbana. Przedsiębiorczy kupiec zaproponował Arlenowi, aby odwiedził dla niego tamtą wioskę. Wielki bazar najbardziej przypadnie chyba do gustu wszystkim tym, którzy z całego Cyklu najbardziej upodobali sobie Pustynną Włócznię – w końcu skupia się najbardziej właśnie na tym miejscu i jego mieszkańcach.

Drugim opowiadaniem jest Złoto Brayana. To podróż wstecz, do czasów, kiedy Arlen był jeszcze początkującym Posłańcem. Pewne zbiegi okoliczności sprawiły, że dość szybko został zmuszony do wyruszenia w daleką podróż. Taką, podczas której musiał spędzić na trakcie wiele nocy. A w świecie wykreowanym przez Bretta, w nocy kryją się demony. Złoto Brayana powstało podobno na skutek nalegań znajomego autora. W Wielkim bazarze pojawiła się wzmianka o lodowym demonie, która zainteresowała Matta – wspominanego znajomego. Facet drążył i drążył, nalegając, że skoro powiedziało się A, warto powiedzieć B i umieścić historię spotkania Arlena z lodowym demonem w jakimś opowiadaniu. Tak też się stało.

Poza tymi dwoma opowiadaniami książkę współtworzą smaczki dla fanów. Brett nie tylko napisał parę słów o powstaniu każdego z tych dwóch tekstów, ale także umieścił w książce sceny, które pierwtonie miały znaleźć się w Cyklu, ostatecznie jednak zostały z niego usunięte. Autor wyjaśnił, dlaczego tak się stało. Całość wieńczą słowniczek i grymuar runiczny.

Nie trzeba znać Cyklu Demonicznego, aby móc przeczytać i zrozumieć tę krótką książkę. Autor prowadzi narrację w taki sposób, że nawet zupełnie nowy czytelnik szybko zrozumie, jak zbudowany jest Brettowski świat i jakie rządzą nim zasady. Nie sądzę jednak, żeby lektura przyniosła tym zielonym odbiorcom równie dużą frajdę, co fanom serii. No bo co ma powiedzieć taki ktoś po skończonym czytaniu? Mamy jakiegoś Arlena z wymalowaną mordą i on sobie biega po świecie, a w nocy zabija demony. A, jeszcze jest parę stron poświęconych jakimś postaciom, które pojawiają się nagle totalnie znikąd, a potem już się o nich nie wspomina...


To naprawdę fajna pozycja dla każdego, kto zna i lubi całą twórczość Petera Bretta. Pozwala lepiej poznać głównych bohaterów, dowiedzieć się więcej o ich historii. Osobom, które z historią Arlena nie miały dotąd styczności, polecam jednak zacząć od Malowanego Człowieka

Tytuł: Wielki bazar. Złoto Brayana
Autor: Peter V. Brett
Data wydania: 2014
Wydawnictwo: Fabryka Słów
ISBN: 9788379640140
Liczba stron: 224