środa, 8 lipca 2015

Guzior - ylloM

#2 Co jest grane? Guzior – ylloM

Jeśli chodzi o rap, bardzo trudno otworzyć mi się na coś nowego. Jestem jak Mamoń z Rejsu. Długi czas rapgra składała się dla mnie z Kalibra 44 i Paktofoniki. Potem twierdziłem, że jeżeli ktoś nie składa wielokrotnych jak Wankej, nie będę go słuchał. Teraz staram się nieco poszerzać horyzonty, ale idzie topornie. Do newschoolowych bitów przekonałem się chyba dopiero przed rokiem. Taki mam zamknięty łeb.

Guzior nawija, że dostał skrzydeł i chociaż jest sam, jest kluczem. Raz, że pięknie przekminiony wers, a dwa – no okej, sprawdźmy, czy ten klucz pasuje do mojej głowy.



Przez jakiś czas ylloM leciało sobie gdzieś w tle. Pisałem, czytałem, gadałem z kimś, a z tyłu nawijał Guzior. W tej roli sprawdza się bardzo dobrze. Wiele numerów ma klimatyczne, chillowe bity. Okraszone leniwą nawijką Guziora potrafią wprowadzić w głowie naprawdę fajny luz, wyorbitować myśli gdzieś wysoko, poza chaos i problemy.

W końcu jednak trzeba było wygospodarować kilka godzin, przysiąść i przesłuchać płytę uważniej. Tak zrobiłem i chyba... trochę żałuję. Nie umiem się nią zachwycić i nie sądzę, żebym często do niej wracał.

Po niezbyt zrozumiale zarapowanej zwrotce na Eklektyce Quebonafide, wśród słuchaczy zaczął krążyć żart, że Guzior to najlepszy polski raper nawijający po węgiersku. Niestety, ylloM w wielu miejscach potwierdza tę tezę – nad dykcją czeka go jeszcze sporo pracy. Rozumiem, że w rap trzeba się czasem wsłuchiwać, żeby wszystko dobrze wyłapać, ale wyłapywanie niektórych fragmentów (np. w Rise) było początkowo problematyczne. Później nieco mniej – może to kwestia osłuchania, ale uważam, że dobrze zarapowany tekst to taki, który słuchacz jest w stanie zrozumieć w całości już przy pierwszym odsłuchu.

Poza tym – i to chyba największe rozczarowanie – mam dużo do zarzucenia samej liryce. Chodzi o to, że momentami kompletnie nie kumam, o czym tak naprawdę był właśnie przesłuchany numer. Jest dużo o jaraniu zielska, trochę o zażenowaniu normami, jakie narzuca życie i próbach wyrwania się z tego, trochę o potrzebie pozostania prawdziwym sobą... ale gdyby ktoś położył przede mną kartkę z tracklistą i długopis, a potem kazał przy każdym numerze napisać w pięciu słowach, czego on dotyczy – wymiękłbym. Wydaje mi się, że teksty są trochę za gęste. Naupychane słowa łączą się ze sobą w niewielkie całostki po kilka wersów, żeby za chwilę kolejna taka całostka poruszyła już nieco inny temat. To, w połączeniu z szybkim i trudnym w odbiorze rapowaniem, sprawia, że trudno połączyć wszystko w jedną sensowną całość.

Jednak chociaż opisany wyżej element liryki kuleje, nie mogę odmówić Guziorowi sprawnego posługiwania się słowem. Brzmi paradoksalnie, ale to prawda. O ile w całościowym odbiorze teksty wypadają dość miernie, o tyle pojedyncze wycinki potrafią naprawdę zajarać. Dla mnie rap jest trochę jak „gardzę tym w sumie im bardziej poznaję to co w nim” / bo im bliżej prawdy się znajdę, tym dalej od rzeczywistości czy chodzący oryginał i nie wklejam cracku / zrozumiałem już jak dużo można stracić z Ghoula pozwalają wierzyć, że raper ma spory potencjał. Pozostaje trzymać kciuki, żeby poszedł w tę stronę, odbijając od refrenu z Venice beach (mniej więcej minutę z czterominutowego tekstu zajmuje pierdol się, mówisz, że hajsu masz w opór, a nie masz w ogóle, ty kłamco, więc pierdol się. Serio...?)

Bitowo też jest różnie, ale tutaj już bez tragedii. No, może poza podkładem do Rise, ale w tym przypadku to ocena tak bardzo subiektywna, jak tylko się da – ja po prostu nie lubię takiego brzmienia. Cała reszta brzmi dobrze, w przypadku Dingy alley nawet bardzo dobrze i pięknie robi z słuchaczem to, o czym pisałem na samym początku – wynosi go gdzieś w górę, wprowadza w fajny, chilloutowy klimat.

Jeśli chodzi o gości, tutaj jest w kratkę. Slim Szczegi bardzo na plus, Młody Zgred jest dla mnie kompletnie asłuchalny, potem VNM z mistrzowską zwrotką w Venice beach (serio, jestem w stanie przesłuchać ten tragiczny refren tylko po to, żeby nie uronić żadnego słowa ze zwrotki Venoma) i na koniec przeciętne wejście Quebonafide. Wydaje mi się, że gdyby Guzior zrezygnował z zapraszania kogokolwiek na album, nic by na tym szczególnie nie ucierpiało (no, może z wyjątkiem zainteresowania płytą wśród fanów Que i VNMa)

Na koniec moja nadinterpretacja – Rise zaczyna się od słów: wiesz co mnie męczy? Monotonia. Zaśmiałem się głośno, kiedy drugą zwrotkę Guzior zaczął flow bardzo kojarzącym mi się z wejściem Proceente w utworze Chleję. Jeżeli był to celowy zabieg i serio chodziło o zestawienie narzekania na monotonię z kopiowaniem flow, jestem pod dużym wrażeniem. Jeżeli nie – dalej po prostu pouśmiecham się do swojego durnego pomysłu.


Płytę oceniam jako porządną średniawkę. Będę wracać do niektórych numerów (Clint Eastwood, G.O.L.D., Dingy alley), ale większość pewnie szybko zapomnę. Guzior zdołał wbić jednak kilka szpil w moje zainteresowanie, dlatego chętnie poczekam na kolejne jego materiały z nadzieją, że będzie dużo lepiej.