środa, 5 sierpnia 2015

Taco Hemingway - Umowa o dzieło

#3 Co jest grane?

A gdyby tak Piotr Adamczyk został raperem? A gdyby tak raperem został autor Hitler: w poszukiwaniu elektro? Co by mogło z tego wyjść?

Taco Hemingway, człowiek z barwą głosu przywodzącą na myśl odtwórcę Karola Wojtyły i rzeczywiście autor parodii o stęsknionym dobrej imprezy Hitlerze faktycznie rapuje. I chociaż z recenzją tej płyty jestem spóźniony o dobry miesiąc, uważam, że i tak warto o niej wspomnieć. Ostatecznie nie codziennie wychodzi coś tak dobrego.



Już pierwszy numer, Od zera, rzuca nieco światła na cały album. Przez niespełna dwie minuty Taco – odwołując się do tytułów pozostałych utworów – oswaja odbiorcę z płytą. Przedstawia się jako mało znanego artystę, który musi budować swój profil od podstaw. Wrócił do kraju po dłuższej nieobecności i jest nieco rozgoryczony tym, co ma mu do zaoferowania Warszawa i stołeczna społeczność. Rzuca także trochę światła na to, jak cała płyta będzie wyglądać pod względem technicznie składanych wersów.

"Ludzie by chcieli tu lepszej techniki,
przyśpieszeń, hasztagów i więcej impetu.
Ludzie by chcieli kolejnej repliki,
więc macie, koledzy, troszeczkę tripletów.
Tylko że nie chcę szerokiej publiki,
im więcej jest fanów, tym więcej sztyletów.
Zadają ci ciosy, więc robisz uniki,
a życie twe staje się serią piruetów."

Tak poskładane, zarapowane na przyspieszeniu (no, nie jest to 100km/h, ale wciąż jakieś przyspieszenie) wersy dają do zrozumienia, że Taco ma umiejętności, które mogłyby zadowolić liczących rymy z kalkulatorem trueschoole'owców, a także zajaranych hasztagami i pędzącym flow fanów newschoolu, ale nie są one dla niego najważniejsze. To słychać później przez cały album i bardzo dobrze, że nacisk na technikę odgrywa na Umowie o dzieło jedynie rolę drugoplanową. Dlaczego?

Bo Taco ma lirykę, która spokojnie wystarcza, żeby przykuć uwagę i trzymać pod obcasem do ostatnich wersów. Nie lubię malkontentów i smutnego rapu o tym, że życie to dziwka, a buty blokersów są z betonu. Ale uwielbiam błyskotliwy rap i cięte wersy. Na Umowie o dzieło obrywa się temu wszystkiemu, co wyrastające jak grzyby po deszczu blogi określają lifestylem. Po tyłku dostają spędzający większość życia na siłowni białkoholicy, cięgi spadają również na to, co oferuje nocne życie w Warszawie. W czasie czterominutowej przejażdżki metrem w utworze Następna stacja Taco buduje przekrojowy obraz społeczeństwa mieszkającego w tym smutnym jak ... mieście.

Z Taco jest trochę jak z pizzą jedzoną na szczycie góry, w towarzystwie jakiejś roznegliżowanej panny albo pana, w zależności od preferencji. Niby mieliśmy ten kawał ciasta z serem i szynką w pysku już tyle razy, że niektórym zdążył się przejeść, ale tym razem sposób podania jest na tyle inny i przyjemny, że... Taco, daj następny kawałek!

"Wiosenny piątek. Jadę nocą na tym Veturilo.
Nie powinienem, bo wypiłem to czerwone wino.
Chciałbym powiedzieć teraz, że uciekam przed policją,
ale zapamiętaj: życie to nie Ale Kino.
Smak naszego życia to wygazowane piwo,
nasze romanse ustępują wszystkim harlekinom,
zamiast czarnej limuzyny zbity pysk, duże czarne limo."


Jeżeli ktoś pisze tak prosto, a zarazem tak dobrze i celnie, to jak dla mnie może rapować nawet o czytaniu gazety na kiblu, bardzo proszę. A kiedy jeszcze dodać do tego ciekawe, dobrze brzmiące bity od Rumaka, na których Taco jeździ jak wytrawny dżokej, nie pozostaje nic innego jak składać zamówienie na Umowę o dzieło i czekać na awizo.