W
styczniu pojawiła się pierwsza recenzja na tym blogu. Dotyczyła
Czarnej Bandery Jacka Komudy.
(Piszę Jak Debil, Bo Każde Słowo Wielką Literą.) Dzisiejszą
recenzję uznajmy więc za swego rodzaju pętlę – ten rok bowiem
powoli się już kończy, a ja znowu napiszę parę słów o
piratach.
Zanim
jednak przejdę do konkretów, lojalnie uprzedzam – Wyspy
Plugawe to już drugi tom
przygód Rolanda Wywijasa. Jeżeli któreś z Was nie miało jeszcze
okazji sięgnąć po Morza Wszeteczne,
a lubi pirackie klimaty i chciałoby to nadrobić – lepiej nie
czytać, ponieważ możliwe są spoilery dotyczące pierwszej części.
Postaram się ich jak najbardziej uniknąć, jednak to i owo trzeba
będzie zdradzić.
Roland
Wywijas jest kapitanem jednej z najdziwniejszych załóg pirackich,
jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Dowodzi zgrają łachudrów
z Mórz Wszetecznych, a powszechnie wiadomo, że pochodzący stamtąd
ludzie są bardzo często dziwacznymi mutantami. I tak oto w załodze
Rolanda znajdują się Rozbgryzg, który byłby wybitnym politykiem,
bo z każdym słowem leje wodę, Ognik – ten z kolei potrafi
wygłaszać dość... ogniste przemówienia – czy Grzmot, satyr
mówiącytakszybkożeniemalniesposóbgozrozumieć. Sam Wywijas też
nie jest zresztą najzwyklejszy – z pleców wyrastają mu macki,
idealnie nadające się do podduszania i szarpania piratów.
Kapitan
z załogą zdążyli już sporo namieszać. Starczy powiedzieć, że
Rolandowi udało się nawet trafić do piekła. A później z niego
wyjść! Tyle tylko, że wiadomo, jak to z tymi diabłami jest –
nie puszczą cię nigdzie, dopoki nie postawisz parafki w odpowiednim
miejscu. A jak już postawisz, to po zawodach, mają na ciebie haka.
Nic więc dziwnego, że na kartach Wysp Plugawych
Roland miota się i kombinuje, aby jakoś uwolnić się i całą
załogę od piekielnej dokumentacji. Ale cyrografy to nie wszystko –
znajdzie się też miejsce na łodzie podwodne, zbłąkane dusze i
utarczki z przeszłości.
Polubiłem
tę zbieraninę. To bez dwóch zdań ciekawa załoga i nie tylko
przez nadprzyrodzone zdolności niektórych jej członków. Miło
czyta się o ich trwodze na dźwięk słów mających więcej niż
cztery sylaby, przyjemnie jest być świadkiem ich wzajemnych
docinek. W końcu można się zachwycić tym, jak poprowadzona
została postać Rolanda – niby to kawał gnoja i nieznoszący
sprzeciwu, twardy kapitan, a jednak miewa przebłyski, momenty, w
których myśli ciepło o swoich kamratach. To taki surowy, ale w
gruncie rzeczy kochający ojciec.
Nie
znam się na statkach i żegludze. Totalnie. Największy okręt nad
jakikolwiek sam sprawowałem kontrolę mieścił jedną osobę i był
dmuchany. Mortka natomiast zrobił porządny research i w książce
nie brak fachowej terminologii. Bardzo się cieszę, że wszystkie
maszty zawierają w swojej nazwie jednak człon -maszt,
a burty -burtę,
bo – chociaż mogłem mylić strony – całość i tak dało się
przeczytać bez nieustannego ślęczenia z nosem w słowniku. Choć
nie ukrywam, że orlopdek musiałem guglować.
Co
tu kryć – podobało mi się. Znowu. Momenty, które miały być
zabawne, rzeczywiście były zabawne, tęgie rozkminy Rolanda
zasługują na oklaski, a przedstawiony na kartach książki piracki
żywot sprawia, że aż chce się zaciągnąć na jakiś okręt. Albo
chociaż obejrzeć Piratów
z Karaibów...
Jestem na tak. Myślę, że tych, którzy czytali Morza
Wszeteczne
do Wysp Plugawych
szczególnie zachęcać już nie trzeba, ale wszystkich tych, którym
ta przyjemność umknęła, bardzo zachęcam.
A
że książkę wygrałem dzięki jednemu z najdurniejszych pomysłów,
to już nie będę się chwalić.
Tytuł: Wyspy Plugawe
Autor: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2015
ISBN: 9788328021280
Liczba stron: 382