czwartek, 10 grudnia 2015

Marcin Mortka - Wyspy Plugawe

W styczniu pojawiła się pierwsza recenzja na tym blogu. Dotyczyła Czarnej Bandery Jacka Komudy. (Piszę Jak Debil, Bo Każde Słowo Wielką Literą.) Dzisiejszą recenzję uznajmy więc za swego rodzaju pętlę – ten rok bowiem powoli się już kończy, a ja znowu napiszę parę słów o piratach.

Zanim jednak przejdę do konkretów, lojalnie uprzedzam – Wyspy Plugawe to już drugi tom przygód Rolanda Wywijasa. Jeżeli któreś z Was nie miało jeszcze okazji sięgnąć po Morza Wszeteczne, a lubi pirackie klimaty i chciałoby to nadrobić – lepiej nie czytać, ponieważ możliwe są spoilery dotyczące pierwszej części. Postaram się ich jak najbardziej uniknąć, jednak to i owo trzeba będzie zdradzić.



Roland Wywijas jest kapitanem jednej z najdziwniejszych załóg pirackich, jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Dowodzi zgrają łachudrów z Mórz Wszetecznych, a powszechnie wiadomo, że pochodzący stamtąd ludzie są bardzo często dziwacznymi mutantami. I tak oto w załodze Rolanda znajdują się Rozbgryzg, który byłby wybitnym politykiem, bo z każdym słowem leje wodę, Ognik – ten z kolei potrafi wygłaszać dość... ogniste przemówienia – czy Grzmot, satyr mówiącytakszybkożeniemalniesposóbgozrozumieć. Sam Wywijas też nie jest zresztą najzwyklejszy – z pleców wyrastają mu macki, idealnie nadające się do podduszania i szarpania piratów.

Kapitan z załogą zdążyli już sporo namieszać. Starczy powiedzieć, że Rolandowi udało się nawet trafić do piekła. A później z niego wyjść! Tyle tylko, że wiadomo, jak to z tymi diabłami jest – nie puszczą cię nigdzie, dopoki nie postawisz parafki w odpowiednim miejscu. A jak już postawisz, to po zawodach, mają na ciebie haka. Nic więc dziwnego, że na kartach Wysp Plugawych Roland miota się i kombinuje, aby jakoś uwolnić się i całą załogę od piekielnej dokumentacji. Ale cyrografy to nie wszystko – znajdzie się też miejsce na łodzie podwodne, zbłąkane dusze i utarczki z przeszłości.

Polubiłem tę zbieraninę. To bez dwóch zdań ciekawa załoga i nie tylko przez nadprzyrodzone zdolności niektórych jej członków. Miło czyta się o ich trwodze na dźwięk słów mających więcej niż cztery sylaby, przyjemnie jest być świadkiem ich wzajemnych docinek. W końcu można się zachwycić tym, jak poprowadzona została postać Rolanda – niby to kawał gnoja i nieznoszący sprzeciwu, twardy kapitan, a jednak miewa przebłyski, momenty, w których myśli ciepło o swoich kamratach. To taki surowy, ale w gruncie rzeczy kochający ojciec.

Nie znam się na statkach i żegludze. Totalnie. Największy okręt nad jakikolwiek sam sprawowałem kontrolę mieścił jedną osobę i był dmuchany. Mortka natomiast zrobił porządny research i w książce nie brak fachowej terminologii. Bardzo się cieszę, że wszystkie maszty zawierają w swojej nazwie jednak człon -maszt, a burty -burtę, bo – chociaż mogłem mylić strony – całość i tak dało się przeczytać bez nieustannego ślęczenia z nosem w słowniku. Choć nie ukrywam, że orlopdek musiałem guglować.

Co tu kryć – podobało mi się. Znowu. Momenty, które miały być zabawne, rzeczywiście były zabawne, tęgie rozkminy Rolanda zasługują na oklaski, a przedstawiony na kartach książki piracki żywot sprawia, że aż chce się zaciągnąć na jakiś okręt. Albo chociaż obejrzeć Piratów z Karaibów... Jestem na tak. Myślę, że tych, którzy czytali Morza Wszeteczne do Wysp Plugawych szczególnie zachęcać już nie trzeba, ale wszystkich tych, którym ta przyjemność umknęła, bardzo zachęcam.


A że książkę wygrałem dzięki jednemu z najdurniejszych pomysłów, to już nie będę się chwalić.

Tytuł: Wyspy Plugawe
Autor: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2015
ISBN: 9788328021280
Liczba stron: 382