Dlatego dziś totalnie przełamię konwencję, na pohybel rutynie. Jest niedziela, więc niby czas na recenzję wyzwaniową, a nie będzie recenzji w ogóle. Będzie jednak tekst, który mógłbym zakwalifikować do jednej z kategorii - bo to tekst autora o inicjałach jednakowych z moimi. Mój, mówiąc konkretniej.
Kiedy go pisałem, byłem z niego całkiem dumny. Teraz parę rzeczy zrobiłbym pewnie inaczej, ale nadal uważam, że to dobry tekst. Wiem, że cholernie długi, jak na standardy tego bloga, ale polecam!
7.
Co byś
zrobił, gdybyś wiedział, że za tydzień umrzesz?
Rafał
patrzy na mnie dziwnie. Potem wymownie podsuwa mi swój pusty
kieliszek.
-
Polej jeszcze – mówi – bo o takich rzeczach nie dam rady
rozmawiać na trzeźwo.
Na
trzeźwo. Dobre sobie. Polewam tak od dobrych dwóch godzin,
trzeźwość wyszła z mieszkania, w najlepszym wypadku, pół
flaszki temu. Zaczynam żałować, że zaprosiłem go na wódkę.
Powinienem zacząć tę rozmowę przed piciem. Potem wypilibyśmy i
tak.
Ale
co zrobić. Polewam. Tylko jemu, sobie odpuszczam już od trzech
kolejek. I tak czuję, że dzisiaj nie dam rady się upić.
- Co
byś zrobił, gdybyś wiedział, że za tydzień umrzesz? -
powtarzam.
Rafał
wypija kolejkę i z hukiem odstawia naczynie na blat. Przeciera usta
wierzchem dłoni.
- Ale
tak na pewno? - pyta, na co kiwam głową. - Cholera, nie wiem.
Spędziłbym ten tydzień tak pijany, żeby powitać śmierć z
wdzięcznością za uwolnienie mnie od kaca. I przespał się z
wszystkimi laskami, z którymi kiedykolwiek chciałem to zrobić.
To
głupie, myślę. Alkohol i seks, szczyt dążeń mojej generacji.
Gdyby reklamowanie tego było legalne, pasma reklamowe nie
puszczałyby nic innego. Ludzie poumieraliby w tydzień, zapominając
o jedzeniu i piciu.
Tymczasem
to ja mam umrzeć w tydzień.
Rafał
musiał wyczytać coś z mojej twarzy, bo przygląda mi się
podejrzliwie. Staram się uśmiechnąć, ale czuję, że wychodzi
beznadziejnie. Trudno, niech pyta. Ostatecznie właśnie po to go tu
ściągnąłem, żeby o tym porozmawiać.
-
Jesteś chory? - Nagła troska w jego głosie sprawia, że mam ochotę
go uściskać. - Rak, albo inne gówno?
Kręcę
głową, na co oddycha z ulgą.
- To
co mnie straszysz? Cholera, polej jeszcze.
Polewam.
Początkowo tylko jemu, ale po chwili namysłu sobie także. Wznosimy
niemy toast i pijemy. Za nas, za kobiety, które chcielibyśmy mieć,
za Schopenhauera i za wynalazcę miękkiego papieru toaletowego. Za
cokolwiek.
- A
ty? Co byś zrobił? - pyta Rafał.
- Nie
mam pojęcia – odpowiadam. Ale muszę szybko coś wymyślić. Czas
ucieka, tydzień się kurczy.
-
Jednak jesteś chory? Stary, coś jest nie tak?
-
Nie, nie jestem chory. Po prostu wiem, że za tydzień umrę. Wiem
to, tak jak wiem, że Ziemia jest okrągła, Edison pierwszy
opatentował żarówkę, a twoja była miała wąsy. Wiem, kropka.
- Ty
jednak jesteś chory – stwierdza po chwili Rafał, a potem uśmiecha
się z ulgą. - Ale na szczęście na bycie idiotą nikt chyba
jeszcze nie umarł. Polej.
Polewam.
Jemu i sobie.
-
L'chaim! - wznosi toast. Pieprzony absolwent hebraistyki i fan
Skrzypka na dachu.
Nigdy dotąd wódka nie smakowała mi tak okropnie.
6.
Głowa ciąży mi jak kotwica. Powiedziałbym sobie, że już więcej
się nie napiję, gdybym nie mówił tego za każdym razem. A może
teraz będzie to prawdą? Zostało mi sześć dni, nie chcę spędzić
ich na kacu.
Słyszę jakiś jęk i powoli odrywam się od poduszki. Rafał usnął
z głową na moim biurku i teraz z trudem próbuje się wyprostować.
Stąd słyszę, jak strzykają mu zastałe kości.
Patrzy na mnie tymi szparkami wystającymi spod opuchniętej twarzy,
a ja gapię się na niego. I tak gapimy się przez parę chwil, po
czym on wstaje i mówi, że będzie się zbierał.
- Jasne, trzymaj się. Trafisz do drzwi – rzucam z łóżka.
- Trafię – mówi. - Powtórzymy to za tydzień?
Nie mam pojęcia, czy pytał poważnie, czy tylko chciał mnie
sprawdzić. Odwracam głowę do ściany i szczelnie opatulam ją
poduszką. Chcę spać.
Kac to zwyczajna, naturalna reakcja organizmu na aldehyd octowy.
Wątroba rozkłada alkohol i wtedy boli cię głowa, dopóki aldehyd
nie rozpadnie się na wodę i dwutlenek węgla. Wiele rzeczy przynosi
wtedy ulgę – kefir, który sprawia, że twój organizm szybciej
wchłania cukier, cytrusy bogate w witaminę C, potas z soku
pomidorowego.
Gdyby tylko do kuchni nie było tak daleko.
Wiem, że nie zasnę. Dudni mi w głowie, czuję, jakby mózg
odbijał się od czaszki. Mógłbym sobie ulżyć, wystarczyłoby
pójść do kuchni, ale nie mogę się zebrać. Zmotywować do
działania. Zaciskam mocno powieki.
Sześć dni. 144 godziny. 8640 minut. 518400 sekund.
Rafał wyszedł kilka minut temu. Odwracam się na plecy i gapię w
obdrapany sufit. Obdrapany jak całe moje mieszkanie. Ściany, meble.
Obdrapany jak całe moje życie. Jak cały ja.
To zabawne, jak dużo uświadamiasz sobie, kiedy jest już za późno.
Nagle wiesz, jak dużo w życiu spieprzyłeś, jak wiele
zaprzepaściłeś szans. Zaczynają cię przytłaczać wszystkie
niedopowiedziane słowa, wszystkie niewyjaśnione kwestie. Miałeś
marzenia, ambicje. Miałeś cele.
I zawsze miałeś też czas.
Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, ktoś przykłada ci pistolet
do potylicy. Przypadkowy przechodzień na ulicy, na przystanku, w
centrum handlowym. Czujesz zimno lufy na skórze i wiesz, że nie
zrobisz już nic, czego nie zrobiłeś do tej pory.
Bo życie to nie Tyler Durden, nie da ci drugiej szansy.
Rozwali ci czaszkę i rozrzuci mózg po ulicy. A wraz z nim wszystko
to, co chciałeś zrobić, ale nigdy nie miałeś motywacji albo
odwagi.
Oderwanie się od poduszki kosztuje mnie więcej wysiłku niż
udźwignięcie stukilogramowej sztangi. Zaciskam powieki i siadam na
łóżku. Znów pluję sobie w brodę, że wczoraj nie pomyślałem o
postawieniu niedaleko butelki wody i obiecuję sobie, że zrobię to
następnym razem.
Następnego razu nie będzie.
~*~
Zabawne, jak łatwo jest zorganizować towar. Narkotyki to tabu, ale
prawda jest taka, że ćpuny są wszędzie. Mijasz ich na chodniku, w
pracy, na uczelni. Korzystają po tobie z publicznych toalet,
obsługują cię w sklepach, wożą autobusami.
Wystarczy wspomnieć, że ma się ochotę. Zaraz okazuje się, że
twój znajomy zna kogoś, kto zna kogoś, kto czasem bierze.
Najczęściej cały ten łańcuszek to czysta mistyfikacja. Mało kto
przyzna się publicznie, że ćpa. Chociaż bierze prawie każdy,
nikt nie lubi o tym głośno mówić.
Zaskakująco wiele łączy ćpunów i onanistów.
Wystarcza jeden sms. Po kwadransie dostaję adres i wszystkie
potrzebne informacje.
~*~
Siadam w salonie i przez chwilę patrzę na nabitą lufkę. Potem
podnoszę wzrok i zerkam na Roberta. Rozsiadł się w drugim fotelu i
włączył Play Station.
- To co, Fifa? - pyta, na co kiwam głową. Może być i Fifa. - Ale
najpierw ta. - Pochyla się i sięga po szkło. Odpala i zaciąga się
głęboko, żeby za moment zanieść się najgłośniejszym kaszlem,
jaki można sobie wyobrazić. Oczy zachodzą mu łzami, kaszel miesza
się ze śmiechem.
Za pierwszym razem byłem przejęty. Ma tak odkąd pamiętam. Teraz
nawet nie zwracam na to uwagi. Wstaję i na wieży włączam płytę
Lindsey Stirling. Niech gra.
Zawarty w marihuanie tetrahydrokanabinnol oddziałuje na twój
ośrodkowy układ nerwowy. Łączy się z receptorami
kannabinoidowymi komórek nerwowych, co wyzwala jego działanie
psychoaktywne. Stąd to całe zamieszanie, które sieje ci w mózgu.
Odkładam lufkę i powoli wypuszczam dym. Patrzę, jak powoli unosi
się pod sufit, żeby za chwilę rozpłynąć się w powietrzu.
- Mógłbym się z nią kochać – odzywa się nagle Robert,
podając mi pada.
- Z kim?
- Z Lindsey. Nie jest dokładnie w moim typie, ale stary... ta
muzyka? Kocham ją. Gdybym ją miał, każdy ruch byłby tak zgrany,
byłby jak jej muzyka. Bylibyśmy muzyką.
Opowiada mi o tym przez cały mecz. I następny.
- Mogę sobie zwalić przy jej zdjęciu? - pyta.
- Przy jej zdjęciu, spoko. Przy mnie – w żadnym razie –
odpowiadam, wypuszczając z ust kolejny obłok dymu.
Uśmiecha się tylko z rozmarzeniem i bujając do rytmu, znów
całkowicie skupia na grze. Wygrywa. Prawie zawsze wygrywa,
szczególnie kiedy gra swoją ukochaną Chelsea. Kiedy prowadzi już
czterema bramkami, przestaję interesować się meczem. I tak
niewiele zmienię.
- Znasz mnie trochę, nie? - pytam.
Kiwa głową, nie odwracając wzroku od telewizora. Po chwili jest
pięć do zera. Wtedy na mnie spogląda. Oczy ma mętne i czerwone,
na twarzy błąka się delikatny uśmieszek. Widzę jednak, że stara
się wyglądać poważnie. Coś w moim głosie dało mu do
zrozumienia, że pytam serio.
- Znamy się parę lat, więc myślę, że tak. Zresztą nigdy nie
byłeś szczególnie zamknięty w sobie – odpowiada. - I co z tego?
- Czego, twoim zdaniem, mi brakuje? Co powinienem zrobić w życiu,
żeby być naprawdę szczęśliwym?
- A nie jesteś szczęśliwy teraz? - pyta. - Słuchamy Lindsey,
mamy pizdę jak skurwysyn, przynajmniej ja... Można być bardziej
szczęśliwym?
- Można być... - zastanawiam się – spokojnym.
Nie wiem, jak mu to wyjaśnić. Gapię się na niego i zastanawiam
się, czy rozumie, co mam na myśli. Ten szczególny rodzaj
szczęścia, które po prostu jest i nie wymaga dookreśleń. Nie
„jestem szczęśliwy, bo...”. Po prostu, jestem szczęśliwy.
Robert też się na mnie gapi i kiedy już wydaje mi się, że widzę
w jego oczach błysk zrozumienia, on mówi:
- Zwal konia. Zawsze to robię, kiedy coś mnie stresuje. To
uspokaja.
Uśmiecham się krzywo i kręcę głową. Nie zrozumiał.
Mecz przegrywam pięć do trzech.
~*~
Pady leżą na stole. Obok nich fifka i pusta dilerka. Jeszcze dwie
szklanki, pilot i telefon. Dwie puste butelki po Coli walają się po
podłodze. Płyta już dawno się skończyła. Robert wyszedł pół
godziny temu.
Leżę na łóżku i patrzę w sufit. Narkotyk niemal przestał już
działać, pozostawiając po sobie jedynie lekkie otumanienie i
swobodnie krążące myśli.
Problem polega na tym, że wszystkie one krążą nad jednym
punktem.
Śmierć to nie zgaszenie światła. W organizmie nie ma żadnego
przycisku, żadnej dźwigni, której przełożenie wyłączałoby
człowieka. Śmierć to wypalanie się świecy. Najpierw wszystkie
procesy fizjologiczne w organizmie słabną coraz bardziej, organy
zaczynają pracować coraz mniej wydajnie. Potem twój oddech i
krążenie stają się tak słabe, że właściwie niewyczuwalne. Ale
wciąż żyjesz, knot tli się jeszcze. Kiedy wysiada ci nawet oddech
i krążenie, po mniej więcej czterech minutach zaczynają obumierać
komórki w mózgu. Dopiero potem następuje śmierć biologiczna. Nie
ma cię.
Jednostajne tykanie zegarka zaczyna działać mi na nerwy. Tik, tak,
tik, tak. Dochodzi północ. 468003 sekundy. 468002. 01.
Przez ścianę słyszę dwanaście uderzeń zegara u sąsiada.
5.
Nie daję rady usnąć. Nawet przeniesienie zegara do drugiego
pokoju nie pomogło. Mózg sam już podpowiada mi rytmiczne tik, tak,
tik, tak. Nie potrafię przestać tego słyszeć.
W końcu siadam na kanapie i chwytam pilot od telewizora.
Podłączenie TV do wi-fi teoretycznie miało nieść ze sobą wiele
dobrego. W praktyce pozwala oglądać porno za darmo w świetnej
jakości.
Dwanaście procent Internetu to pornografia. Ponad dwadzieścia
cztery miliony stron WWW. W każdej sekundzie niemal trzydzieści
tysięcy osób ogląda filmy dla dorosłych. Ktoś masturbuje się
przed ekranem, kiedy ty śpisz. Kiedy przygotowujesz sobie jedzenie.
Kiedy się modlisz. Kiedy też to robisz.
Nie czujesz się wcale raźniej, co?
Ja też nie, ale przynajmniej w końcu zasypiam.
~*~
Przerażony spoglądam na ścianę. W miejscu, w którym zawsze
wisiał zegar, dostrzegam tylko jego odbarwiony kształt. Przypominam
sobie, że wczoraj wyniosłem go do drugiego pokoju i sięgam po
telefon. Za piętnaście jedenasta. Niecałe pięć dni. Szybko
przeliczam to na godziny potem na minuty. Szkoda mi czasu, aby
liczyć, ile to sekund.
Koperta obok zegarka na telefonie informuje o nieprzeczytanych
wiadomościach. Pierwsza jest od Rafała. Myślałem o tym
wszystkim na trzeźwo. Nic nie rozumiem, stary. Jakbyś chciał
jeszcze pogadać, zadzwoń.
Przez chwilę zastanawiam się, czy chcę. Stwierdzam, że nie. Nie
mam czasu na dawanie drugich szans. Przychodzi mi do głowy, że z
każdym powinienem porozmawiać tylko raz i muszę to zrobić jak
najlepiej. Dwie dotychczasowe rozmowy zmarnowałem.
Drugą wiadomość przysłała matka. O trzeciej w nocy.
Przepraszam, synku, jeśli cię budzę. Nie mogę spać, cały
czas trapi mnie coś, ale nie wiem co. Zadzwoń, proszę, rano.
Sięgam po szklankę, na dnie której została jeszcze
odrobina Coli i nawilżam gardło. Na próbę mówię do siebie kilka
pozbawionych sensu słów, żeby rozruszać struny głosowe i nie
brzmieć jak piłowana blacha. Na koniec wyłączam telewizor, z
którego wciąż wypina się do mnie zgrabny tyłek jakiejś Azjatki.
- Cześć, mamo, to ja – mówię, kiedy odebrała. Drugi sygnał
nie zdążył jeszcze wybrzmieć do końca, musiała czekać przy
telefonie.
Niektórzy ludzie nie odbierają telefonu, jeśli nie dzwoni
wystarczająco długo. Jeżeli ktoś rozłącza się po czterech
sygnałach, najwidoczniej nie dzwonił w ważnej sprawie. Matka do
takich nie należy, ale z reguły rzuca telefon gdzieś w kąt i
długo zajmie, zanim go znajdzie, kiedy dzwoni. Tym razem naprawdę
musiało jej zależeć, żeby porozmawiać.
- Cześć, synku – mówi. Rzadko odzywa się do mnie po imieniu. -
Wszystko u ciebie w porządku?
Waham się chwilę.
- Tak, mamo. W najlepszym – odpowiadam. - A u ciebie? - dodaję za
chwilę, żeby nie zwróciła uwagi na ten moment zastanowienia. -
Czym się tak przejmujesz?
Po głosie rozpoznaję, że i tak się zorientowała. Kiedy mówi,
wyraźnie słyszę troskę i przejęcie.
- To pewnie głupoty, ale martwię się o ciebie. Nie potrafię tego
wyjaśnić. Może wpadniesz dzisiaj na obiad? Zrobię coś dobrego,
co? Twoje ulubione pierogi. Sam pewnie jesz w kółko kurczaka z
ryżem i fast-food.
- Nie mogę dzisiaj – tym razem nie zająkuję się ani na chwilę.
- Jestem umówiony. Przyjadę do ciebie jutro, dobrze?
Banalnie prosto jest skłamać przez telefon, kiedy rozmówca cię
nie widzi. Werbalność to tylko niewielki ułamek całej rozmowy.
Mowa, w stosunku do czasu istnienia człowieka, jest stosunkowo
młodym wynalazkiem. Wcześniej posługiwaliśmy się tylko gestami.
Rozpoznawanie przekazu z mowy ciała mamy zakodowane głęboko w
mózgach. Nawet ślepi, którzy nie mogli tego podpatrzeć, marszczą
czoło przy zastanawianiu się.
Przez telefon mogę okłamać nawet matkę. Na żywo to trudniejsze,
kobiety dużo łatwiej odczytują sygnały z mikroekspresji. Muszą
to umieć, aby móc dobrze zajmować się potomstwem.
Szczery uśmiech angażuje górną część twarzy, rozszerzają się
źrenice.
Kłamca poci się i czerwieni. Nie spuszcza wzroku – patrzenie ci
prosto w oczy, ma odwrócić twoją uwagę od treści. Tak samo ma
działać nadmierna gestykulacja. Gesty te są zresztą często
opóźnione w stosunku do słów.
Kłamca dotyka nosa, podrażnianego przez uwalniane przy kłamaniu
katecholaminy. Musi się podrapać. Podwyższone ciśnienie
doprowadza więcej krwi do naczyń włosowatych w nosie, przez co ten
nieznacznie się czerwieni i nieco puchnie. W historii Pinokia było
ziarnko prawdy.
Kłamca odgradza się od ciebie fizycznie. Stawia między wami
kubek, książkę, popielniczkę.
Tego wszystkiego nie dostrzeżesz przez telefon. Dlatego tak łatwo
skłamać na odległość.
- Dobrze, dobrze – odpowiada, chociaż słyszę, że jest
rozczarowana. - A z kim się umówiłeś, jeśli to nie tajemnica?
- Z Ewką – odpowiadam i dociera do mnie, że naprawdę chciałbym
się z nią zobaczyć. - Kiedyś ci o niej opowiadałem.
- Ta wysoka blondyna z diastemą? Co mięsa nie jadła?
- Nie, mamo, to była Karolina. Zadzwonię do ciebie jeszcze jutro
rano i ustalimy, co i jak z tym obiadem, dobrze?
- Ale u ciebie na pewno wszystko w porządku? - dopytuje jeszcze.
- Tak. Wszystko gra. Do jutra, kocham cię, pa.
- Uważaj na siebie, synku – słyszę, zanim odkładam telefon.
Jeden człowiek, jedno spotkanie. Nie mogę zmarnować spotkania z
matką. Nie mogę widzieć się z nią dziś, po dwóch dniach
wyniszczania się. W łazience spoglądam w lustro i widzę bladego,
nieogolonego chudzielca. Tylko sińce pod oczami nadają mojej twarzy
jakiegoś koloru. Opieram się dłońmi o umywalkę i opuszczam
powieki.
Widzę twarz Ewki. Okrągłą, z drobną brodą i wielkimi oczami.
Uśmiecham się do tego obrazu. Nagle uprzytamniam sobie, dlaczego od
razu przyszła mi do głowy. Przypomina mi się sen.
~*~
Pokój jest duży i ciemny. Te promienie słońca, które zdołały
przebić się przez brudne szyby, zatrzymują się na równie
brudnych firanach. Stara wykładzina na podłodze mogłaby zastąpić
menu w barze mlecznym. Barszcz, rosół, tłuszcz po schabowym,
pomidorowa. Jest na niej wszystko.
Stoimy w trójkę nad wielkim zegarem z wahadłem. Leży
roztrzaskany na wykładzinie, jednak chociaż drewno i szyba
popękały, wciąż działa. Wskazówka monotonnie zatacza koła.
Przyglądam się chwilę dłużej tarczy i dostrzegam, że cyfry są
rozsypane. Szóstka leży gdzieś pod trójką, dwójki nie ma w
ogóle, zastąpił ją koślawy bohomaz.
Podnoszę wzrok i spoglądam na dwóch pozostałych mężczyzn. Nie
kojarzę ich. Są ubrani w dobrze skrojone garnitury, włosy mają
zaczesane do tyłu. Wpatrują się w zegar, nie zwracając na mnie
uwagi.
Znów spoglądam w dół. Cyfry na tarczy przemieściły się. Są
teraz na samym jej środku, ułożone w jakąś dużą liczbę. Nie
mogę dostrzec jaką. Zmienia się za każdym razem, kiedy wskazówka
przeskakuje kolejny odcinek.
Słyszę rozmowę. Jeden z facetów gdzieś zniknął, jego miejsca
zajęła Ewa. Jest bardzo skąpo ubrana. Przez jasnoczerwoną koszulę
mgiełkę dostrzegam zarys jej piersi, odznaczające się delikatnie
ciemniejsze brodawki. Nie ma stanika. Białe kabaretki nikną pod jej
szortami.
Nie uśmiecha się, kiedy na nią spoglądam. Wpatruje się wprost
we mnie, a z jej ogromnych oczu bije smutek.
- Twój zegar się przewrócił – mówi.
- Wiem, widzę. Pomożecie mi go podnieść? Trzeba go gdzieś tu
postawić. - Nagle zdaję sobie sprawę, że to bardzo ważne.
- Nie można go już podnieść. Jest zepsuty. Odmierza czas w tył.
- Co się stanie, gdy dojdzie do końca? - pytam. Znów spoglądam
na tarczę. Pośrodku widnieje wyraźnie mniej cyfr niż przed
chwilą.
Ewa patrzy mi przez chwilę w oczy, a potem kręci głową.
Liczba na zegarze jest pięciocyfrowa.
Próbuję go podnieść, ale wtedy milczący dotąd mężczyzna
chwyta mnie za ramię i każe przestać.
- Zostaw Zegar Życia – każe.
- Zostaw mnie – odpowiadam.
Jest silny. Odsuwa mnie, jakbym był zabawką. Nawet spod ściany
widzę, jak liczba na tarczy rytmicznie staje się coraz mniejsza.
Ewa podchodzi do mnie i chwyta za rękę.
- Chodź – mówi.
Prowadzi mnie długim korytarzem, w końcu otwiera jedne z drzwi. W
środku dwie Azjatki zadowalają jakiegoś faceta. Olbrzymie piersi
jednej z nich skaczą od pępka do brody. Spoglądam zdziwiony na
Ewę, ciekaw, czy ona też to widzi i zauważam, że w wyciągniętej
do mnie ręce trzyma skrzypce.
- Masz, graj.
- Nie umiem.
- Musisz – stwierdza. - Graj.
Chwytam skrzypce jak gitarę i na próbę przejeżdżam smyczkiem po
strunach. Kakofonia. Wszyscy na mnie patrzą. Ewa krzyczy, żebym
grał. Próbuję jeszcze raz, jazgot sprawia wręcz fizyczny ból.
- Nie umiesz – stwierdza Ewa, wytrącając mi smyczek z ręki.
- Przecież ci mówiłem.
- Nie mogę cię już kochać.
Jak to. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie może. Próbuję ją
złapać, kiedy odwraca się do wyjścia, ale pozostała trójka mnie
odciąga. Próbuję się wyrwać, ale trzymają zbyt mocno. Nic
dziwnego, kiedy nie są już gwiazdami porno, tylko rosłymi
mężczyznami, podobnymi do tych, z którymi wpatrywałem się w
zegar.
Szarpiąc się, roztrzaskujemy skrzypce.
~*~
Blada, nieogolona twarz z lustra uśmiecha się do mnie lekko. Od
zawsze mam łatwość do zapamiętywania snów. Większość z nich
jest czystą abstrakcją, jak ten.
Nie dziwią mnie prostytuki-Azjatki. Nie dziwią mnie skrzypce.
Oglądałem porno z jakąś skośnooką, słuchałem Lindsey. Umysł,
kiedy w nocy jest stymulowany przez mniej bodźców zewnętrznych,
kieruje się do wewnątrz i stamtąd pobiera informacje do
przetwarzania. Emocje i obawy zaczynają wtedy wyłazić na pierwszy
plan.
Rozbity zegar. Czas odliczający się do tyłu.
W śnie nie widzisz niczego nowego. Wszystkie twarze, miejsca i
krajobrazy to rzeczy, które już widziałeś, wyciągnięte z
podświadomości.
W śnie nie zrywasz się z łóżka, żeby biec, ponieważ twój
organizm w fazie REM jest sparaliżowany. Czasem, kiedy coś nagle
cię obudzi, paraliż trwa jeszcze chwilę. Słyszałeś o Dusiołku?
Śni każdy, a jedna na dziesięć osób ma biało
-czarne sny. Marzenia senne niewidomych od urodzenia to wyostrzone
zapachy, smaki czy dźwięki.
Przez chwilę zastanawiam się, czy się ogolić. Zarost odrobinę
maskuje bladość i uwypukla zapadnięte policzki. Ostatecznie
zamiast po maszynkę, sięgam po szczoteczkę do zębów.
Na pięć minut po przebudzeniu zapominamy połowę swoich snów.
Drugie tyle i możemy pamiętać zaledwie dziesięć procent. Jeżeli
nie masz przy łóżku czegoś do pisania, prawdopodobnie już przy
śniadaniu nie będziesz w stanie opowiedzieć, co ci się śniło.
Przepłukuję usta i wypluwam pastę. Obmywam twarz. Kiedy się
prostuję, gapiący się na mnie z lustra facet wygląda już trochę
lepiej. Nagle marszczy czoło.
Czy mam jeszcze gdzieś numer do Ewy?
Salon, kanapa. Telefon. Kontakty.
Mam.
~*~
W piwnicy pubu jest chłodno. Chociaż pijemy już trzecie piwo, Ewa
co rusz opatula się szczelniej elegancką marynarką. Sam, chociaż
nie jestem zmarzluchem, siedzę w swetrze.
Chyba właśnie dzięki temperaturze jest tutaj tak mało ludzi.
Poza nami tylko jakaś grupka dziewczyn rozsiadła się za ceglaną
ścianą. Niedaleko naszego stolika stoi konsoleta, a przy niej
siedzi chłopak w dredach. DJ. Jeszcze nie gra, cały czas słyszymy
stłumioną rockową muzykę, dobiegającą z góry.
- No i ta dziewczyna ze studiów – tłumaczy Ewa – wyjechała
teraz do Hiszpanii, pracuje tam w jakimś hotelu. I jeszcze dostaje
stypendium. Super ma, co nie?
Kiwam głową, chociaż nie do końca wiem, o jakiej dziewczynie i o
jakim stypendium mowa. Kiedy po raz trzeci wróciłem z góry z
piwem, w drodze do stolika uderzyła mnie jej uroda. Teraz po prostu
siedzę i patrzę na jej buzię, ciesząc się, że o czymś mówi.
Tym razem jednak samo skinięcie głową nie wystarcza. Ewa
skończyła opowieść. Chwyta kufel i upija drobny łyk. Kiedy
odstawia naczynie, delikatnie muskam palcem kącik jej ust. Spogląda
na mnie zdziwiona, ale nie odsuwa się, przez jej twarz nie przemyka
żaden grymas.
- Ulało ci się – mówię z uśmiechem, który odwzajemnia. Nie
wiem, czy uwierzyła, ale to nieistotne. Ważna była jej reakcja na
dotyk. Te ułamki sekund, w czasie których nieświadomie dała mi do
zrozumienia, jak możemy skończyć ten wieczór.
- A ty? Gdzie chciałabyś pojechać? - pytam.
W tym momencie DJ zaczyna grać. Moje słowa, nim docierają do Ewy,
zlewają się z głośnym basem. Dziewczyna macha ręką przy uchu,
na znak, że nie zrozumiała i przysuwa się do mnie.
- Gdzie chciałabyś pojechać? - powtarzam jej do ucha.
Pachnie poziomkami.
Spogląda na mnie i zastanawia się chwilę. W końcu uśmiecha się
lekko.
Do ciebie, odpowiadam za nią w myślach.
- Do Czech – odpowiada, odrobinę mnie zasmucając. - Czesi są
chyba super. Mają taki dystans do siebie, chyba tryskają dobrym
humorem. Nawet kiedy naprawdę nie mają się z czego cieszyć.
- Trudno się dziwić, że ciągle się uśmiechają. Sama byś
ciągle się śmiała, gdyby ktoś bez przerwy mówił do ciebie po
czesku.
Cały czas siedzi z głową delikatnie opartą o moje ramię. Może
chce lepiej mnie słyszeć, a może jej tak po prostu wygodniej.
Wiedziony nagłym impulsem, unoszę rękę, żeby ją objąć. I
wtedy pojawia się on.
Wyrasta spod ziemi. Staje nagle przy stoliku, z głupkowatym
uśmiechem na twarzy i kuflem piwa w dłoni. Pochyla się do nas.
- Mogę się dosiąść? - pyta głośno, przekrzykując muzykę.
Rozglądam się. Tamte dziewczyny już wyszły i stolik jest wolny,
ale z jakiegoś powodu gość wolał przyczepić się do nas.
Wzruszam ramionami. Jak chcesz, to siadaj.
Siada. A mi skacze gul. Chociaż wolne są trzy krzesła i jedna
długa ława, siada na miejscu zaraz obok mnie. Unosi kufel i
przepija do nas.
- Ale tłum na parkiecie! - krzyczy. - Nie ma jak przejść!
Spoglądamy z Ewą po sobie. Przez jej twarz przepływa uśmiech
pełen politowania. Parkiet jest kompletnie pusty.
- No – przytakuję mu z nadzieją, że to wystarczy, żeby się
odczepił. - Ta w czerwonym nieźle kręci tyłkiem!
Wystarcza jedno spojrzenie, żebym zrozumiał, że popełniłem
błąd. Błysk w jego oku mówi mi, że facet od teraz uważa nas za
swoich kumpli. A żarty z pustego parkietu za najzabawniejsze na
świecie. Przysuwa się z krzesłem.
- Trudno się dziwić, że taki tłum, jak DJ gra tak zajebiście! -
mówi z entuzjazmem. - Ale patrzcie, patrzcie jak tańczą!
Spoglądam na Ewę i uśmiecham się przepraszająco. Lekko
przekrzywiam głowę. Nie gniewaj się. Ona tylko wzrusza
ramionami. Nie twoja wina.
Zaraz potem wstaje i przeciska się obok mnie. Toaleta,
wyjaśnia cicho, widząc moje pytające spojrzenie. Zostaję sam
na sam z przybłędą.
- To może pójdziesz zatańczyć z nimi? - proponuję, nawet nie
starając się już ukrywać zażenowania. - Gdzieś tam się
zmieścisz.
Znów unosi kufel do ust.
- Nie, nie! - mówi, nie biorąc jeszcze łyka. - Tutaj mam swoją
partnerkę.
Dopiero teraz pije, wolną ręką pokazując znacząco na trzymany w
dłoniach trunek.
- To partnerka na całe życie? - pytam. - To dość... toksyczny
związek. - Nie sądzę, żeby zrozumiał dowcip, ale i tak jestem z
siebie dumny.
- A tam – stwierdza filozoficznie i zeruje piwo. Potem ociera usta
wierzchem dłoni. - Coś ci powiem, chcesz?
Piję. Strasznie mi wszystko jedno. Facet uznaje to za przyzwolenie
i zaczyna mówić.
- Widzisz ich wszystkich? Tych na parkiecie? - Niezbyt zgrabnie
wskazuje ręką pustą przestrzeń. - Myślisz, że dobrze się tu
bawią? Ile z tych dziewczyn w przykrótkich kieckach wolałoby teraz
siedzieć w domu, w dresach i z pudełkiem lodów oglądać Listy do
M.? A ilu z tych facetów, z włosami przylizanymi od potu albo żelu,
oderwało się od zarzynania konsoli tylko dla tej małej szansy, ze
zamiast tego będą mogli zerżnąć którąś z tych panienek?
Coraz bardziej przeciąga wyrazy, coraz gorzej artykułuje dłuższe
słowa. A ja, chociaż kompletnie nie wiem dlaczego, pochylam się,
żeby go lepiej słyszeć.
- W tym ciągłym pędzie, rozumiesz – mówi dalej – trudno
stwierdzić cel, do którego tak pędzą. A czy, kiedy go osiągną,
będą chcieli pędzić dalej? W którym momencie zdajesz sobie
sprawę, że to już, a nie jeszcze trochę? Dziś, teraz. Wczoraj,
jutro. To nic nie znaczy, to tylko momenty w czasie, w których coś
mogło mieć miejsce, ale czy miało? To zależy tylko od ciebie.
Tylko my mamy wpływ na to, co dopasujemy do którego momentu.
Sięga po kufel i zakręca nim ze smutną miną. Kilka ostatnich
kropel tańczy na ściance.
- Wraca twoja piękna – mówi pijany filozof. - Zatańcz z nią,
albo zastąp nią konsolę. Ja – wstał, nieco chwiejnie – muszę
jeszcze rozmówić się z moją partnerką. - Złapał kufel i
odszedł, po drodze kłaniając się nisko w stronę wracającej Ewy.
Wstaję i podaję jej płaszcz. Nie chcę tu dłużej siedzieć. Nie
chcę z nią tańczyć. Dziś już się kończy a jutr zostało mi
zbyt niewiele, żeby tracić je pośród tych wszystkich ludzi na
parkiecie.
- Co za dziwak – mówi Ewa, kiedy wspinamy się po schodach. Potem
wsuwa mi się pod ramię. - Straszne bzdury wygadywał, kiedy mnie
nie było?
- Cały czas o tych tańczących – odpowiadam. Obejmuję ją
mocniej.
4.
Ewa budzi się, kiedy delikatnie muskam jej schowaną pod koszulką
pierś. Odgarnia z buzi kosmyk włosów i uśmiecha się do mnie.
Potem lekko całuje mnie w policzek.
- Dzień dobry – mówi i przeciąga się. Moja, zdecydowanie na
nią za duża, koszulka sprawia, że zarys drobnych piersi jest tylko
odrobinę widoczny. - Jak się spało?
- Nieźle – kłamię. Niemal nie zmrużyłem oka. - A tobie? Coś
ci się śniło? Sny z pierwszej nocy w nowym miejscu są podobno
prorocze.
- Nigdy nie pamiętam snów – odpowiada. - Co chcesz na śniadanie?
Patrzę na nią zdziwiony.
- Jesteś gościem, zrobię, spokojnie.
- Leż. - Nagle uśmiecha się i wskazuje ręką wybrzuszenie pod
kołdrą. - Ty też. Jajecznica?
Kiwam głową. Potem jeszcze kilka razy, z uznaniem, kiedy Ewa idzie
do drzwi sypialni. Koszulka jest długa, ale nie do końca zakrywa
jej jędrne pośladki.
Kiedy znika w kuchni, wracają do mnie nocne demony.
Buddyści uznają ciało za powłokę dla duszy. Kiedy człowiek
umiera, ciało staje się niepotrzebnym przedmiotem. W życiu liczy
się tylko jaźń, która może się reinkarnować. Na koniec
ceremonii pogrzebowej, cielesna powłoka jest pozostawiana na
rozdziobanie sępom w Dolinie Buddy.
W Indiach ciała zmarłych są palone nad brzegiem rzeki. Prochy
potem wsypuje się do wody. Jeżeli byłeś bogaty i twoją rodzinę
stać na drewno, masz szczęście. Biedniejsi używają papieru i
słomy. Większe indyjskie rzeki, jak Ganges, pełne są
najróżniejszych ludzkich części ciała.
Muzułmanie nie palą ciał. Spalone zwłoki nie mogłyby spoczywać
w ziemi twarzą w stronę Mekki. Zależy im, żeby pogrzeb odbył się
jak najszybciej, dlatego wielu z nich jest pochowanych w miejscu
śmierci.
Japończycy obmywają nieboszczyka i zatykają wszystkie dziury w
jego ciele watą lub gazą. Chowają go razem z białym kimonem,
sandałami i sześcioma monetami, opłatą za przewóz przez rzekę
Sanzu. Wierzą, że zmarły może powrócić, kiedy wypowie się jego
imię, dlatego w czasie pogrzebu nazywa się go na nowo. Dzięki temu
rodzina może potem rozmawiać o nim bez stałego pilnowania się. Na
koniec zwłoki są palone.
Do niedawna byłem pewien, że nie wierzę w żadnych bogów i nie
obchodzi mnie, co stanie się z moim ciałem, kiedy umrę. Teraz
jestem pewien, że pięknie byłoby uwierzyć i że nie chciałbym,
żeby zjadły mnie robaki. Słyszałem kiedyś, że po śmierci czeka
na nas to, w co wierzymy za życia.
Nie wierzyć w nic, to stracić wielkie możliwości.
Brawo, panie Pascal.
Ewa wraca z dwoma talerzami w dłoniach. Ubrany w szlafrok Garfield
na jej-mojej koszulce trzyma w dłoni kubek z gorącą kawą i
nienawidzi poniedziałków. Też ich nienawidziłem, dopóki nie
rzuciłem pracy. Martwi obywatele nie potrzebują martwych królów.
Nawet nie wiem, jaki jest dzień tygodnia. Jakiś czas temu mój
kalendarz zamienił się w ścianę celi, na której tuszuję kreski,
zamiast je wydrapywać. Przed paroma godzinami zniknęła ostatnia
poprzeczna.
- Wszystko w porządku? - pyta Ewa, podając mi talerz z jajecznicą
i chlebem.
Biorę go i podnoszę się ostrożnie. Zimna ściana chłodzi plecy.
Biorę kęs i staram się uśmiechnąć.
- W najlepszym, pyszna! - Nie mam pojęcia, skąd wyczarowała
pomidora i cebulę, nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłem większe
zakupy.
- Nie o to chodzi – mówi. Uśmiecha się przy tym lekko. - Ale
cieszę się, że ci smakuje. Wyglądasz, jakby coś cię martwiło.
I jakbyś jednak nie spał najlepiej – dodaje po chwili
przyglądania się mi.
Kiedy chcesz coś wyznać, najlepiej zrób to od razu po usłyszeniu
pytania. Każda przeczekana sekunda to skłanianie się do milczenia.
- Umrę – mówię. I wiem, że nie ma już odwrotu. - Jaki mamy
dzień?
- Środę – odpowiada automatycznie. Patrzy na mnie dziwnie.
- Umrę w niedzielę. Za cztery dni. Za niecałe sto godzin.
Odkłada swój talerz na podłogę i zarzuca obie nogi na łóżko.
Podkula je pod brodę i obejmuje rękoma. Przez chwilę przygląda mi
się bacznie. Kołysze się powoli w przód i w tył, a ja nie mogę
oprzeć się wrażeniu, że ma w sobie coś z kota.
- To głupi żart, wiesz o tym? - bardziej stwierdza, niż pyta. -
Naprawdę głupi.
Coś w niej mówi mi jednak, że jakaś jej cząstka nie uważa tego
za dowcip. Może to błysk w oczach. Kiedy jesteśmy zestresowani,
źrenice rozszerzają się, aby wpuścić jak najwięcej światła.
Może delikatna gęsia skórka na przedramionach. Mechanizm obronny,
pamiątka po czasach, kiedy ludzie byli znacznie bardziej owłosieni.
- Nie żartuję, Ewa – mówię, starając się brzmieć spokojnie.
- To się stanie w niedzielę.
Od wyrachowanego spokoju do chłodu w głosie jest bardzo cienka
linia. Łatwo brzmieć jak zimna stal. I ciąć słowami zupełnie
jak ona.
Kiedy odpowiada, wiem, że już mi wierzy. Słyszę, jak trudno jej
zapanować nad drżeniem głosu. Każde jej zająknięcie, każdy
wyższy ton wbijają się we mnie jak szpile. Jestem już pewny, że
nie dam rady powtórzyć tej rozmowy z kimkolwiek innym.
- Czy ty... - zaczyna, ostrożnie ważąc słowa – czy... To nie
choroba, wiem, nie wiedziałbyś... Czy ty chcesz się zabić? - pyta
w końcu.
Przez chwilę nie wiem co odpowiedzieć. Nie spodziewałem się
tego. Przez cały ten czas nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby
samemu odebrać sobie życie. Po co? Samo się skończy. I chociaż
niektórzy mogliby uważać, że jeżeli ginąć, to na własnych
zasadach, myślę zupełnie inaczej. Gardzę samobójcami.
Kiedy mają cię wieszać, poproś o szklankę wody – ot co.
I nagle ten cytat uświadamia mi, że nie rozważałem samobójstwa
właśnie przez tę szklankę wody. Przez nadzieję, że w
oczekiwaniu na nią, coś może się jeszcze wydarzyć.
- Chcesz to zrobić? - Głos Ewy wyrywa mnie z zadumy.
Już nie siedzi skulona. Nie wiem kiedy przysunęła się do mnie i
chwyciła moją dłoń w swoje drobne ręce. Patrzy mi w oczy, kiedy
błądzę wzrokiem po ścianach, ale gdy tylko odwzajemniam
spojrzenie, opuszcza wzrok. Boi się odpowiedzi.
- Nie – odpowiadam krótko i stanowczo. - Nie mam zamiaru
popełniać samobójstwa.
- To o co ci chodzi? O czym ty mówisz? Ktoś ci grozi, coś się
stało? - Umysł podsuwa jej najdziwniejsze scenariusze. A wszystkie
one wydają się logiczniejsze niż prawda.
- Nie wiem, jak mogę ci to wyjaśnić – zaczynam powoli. -
Naprawdę. Weźmiesz mnie za idiotę, a całe moje gadanie za
nieśmieszny dowcip albo psychozę. Albo mnie wyśmiejesz, albo
każesz pójść się leczyć.
- Mów, cholera – przerywa mi.
Puściła moją dłoń. Siedzi teraz po turecku, z rękoma złożonymi
na piersi. Już nie spuszcza wzroku, wbija we mnie natarczywe
spojrzenie.
- Po prostu to czuję – mówię. - Miałem sen, mam przeczucie,
intuicję, silne wrażenie. Ewa, nie wiem, jak to nazwać, ale jestem
tego pewien. Rozumiesz mnie?
Przez jej twarz w jednym momencie przelewa się wodospad emocji. Lęk
ustępuje miejsca rozbawieniu, które zaraz znika, zastąpione przez
mieszankę złości i rozczarowania. Kiedy się odzywa, to właśnie
rozczarowanie najbardziej uderza mnie w jej głosie.
- Rozumiem – mówi, a ja doskonale wiem, co będzie dalej. -
Rozumiem, że rzeczywiście jesteś idiotą. - Nie myliłem się. -
Rozumiem, że bawi cię robienie innym wody z mózgu. Napędziłeś
mi stracha, udało ci się. Nie powiem, żebyś szedł się leczyć,
bo myślę, że jesteś zupełnie zdrowy. I jednocześnie zdrowo
popierdolony.
Brzęczą sztućce, kiedy Ewa wstaje gwałtownie i nadeptuje na
talerz. Nic sobie z tego nie robi. Schyla się i podnosi z podłogi
granatowe spodnie. Wciąga je szybko, nie spoglądając na mnie ani
razu. Potem zrzuca z siebie moją koszulkę, bez skrępowania
obnażając piersi. Kiedy nachyla się po własny T-Shirt, leżący
obok mnie na łóżku, jestem pewien, że celowo robi to zdecydowanie
wolniej. Nie chcę dać jej satysfakcji. Nie spoglądam na jej –
znajdujący się na wyciągnięcie ręki – biust. Zamiast tego
biorę kolejny kęs jajecznicy i zagryzam chlebem.
Nie posyła mi ostatniego spojrzenia przez próg. Nie docina żadną
ułożoną przez te kilka minut milczenia puentą.
Wszystkie emocje zamyka w trzaśnięciu drzwiami.
~*~
Matka na powitanie całuje mnie w policzek, a potem patrzy długo.
W mieszkaniu pachnie grzybami. Kiedy wchodzę do salonu, stół jest
już zastawiony. Sam z siebie nigdy nie jadam dwóch dań, ale w
odwiedzinach u matki nie jestem w stanie tego uniknąć. Zresztą
nawet nieszczególnie chcę.
Zapachy pamiętamy najdłużej. Nie obrazy, nie słowa, ale właśnie
zapachy. Woń starego mieszkania, perfumy pierwszej kochanki albo
aromat suszonych na zupę grzybów. Dlatego tutaj z przyjemnością
zjadam oba dania – nie tylko smakują pysznie, ale również budzą
dobre wspomnienia.
Rzadko rozmawiamy przy posiłku. Teraz jednak nie wytrzymuję i
przerywam ciszę.
- Coś nie tak? Cały czas się we mnie wpatrujesz - mówię, z
łyżką zawieszoną wpół drogi do ust.
- Bardzo schudłeś – odpowiada. Gdyby troska mogła wylewać się
z głosu, jej zapełniłaby jezioro.
- Mówisz to za każdym razem, kiedy mnie widzisz – odpowiadam,
starając się, żeby zabrzmiało to swobodnie.
- Wiem, wiem. Ale teraz naprawdę się o ciebie martwię. Wychudłeś,
jesteś cały blady. I ten zarost, ogoliłbyś się chociaż.
Wyglądasz okropnie.
- Dzięki, mamo. - Tym razem uśmiech przychodzi mi bez wysiłku.
Kręci głową. W milczeniu czeka, aż dojem zupę i zabiera
talerze. Dawno nauczyłem się, że nie ma sensu proponować pomocy.
Ona jest tu gospodynią i ona zajmuje się wszystkim. Oglądam
rozstawione na meblościance zdjęcia, kiedy matka przygotowuje
drugie danie.
Na zdjęciu ze ślubu rodziców mam pięć lat. Stoję między nimi,
ubrany w garniturek. Ojciec trzyma mi rękę na ramieniu. Nagle
uderza mnie, jak bardzo się do niego upodobniłem. Kiedyś nie było
tego widać. Oczy mam zdecydowanie po mamie, a pulchna dziecięca
buzia maskowała wszystkie podobieństwa do ojca. Ale teraz, na kilka
lat po dwudziestce, dostrzegam to podobieństwo. Ta sama pociągła
twarz, tak samo ostro zaznaczone kości policzkowe. Nawet zakola mam
tak samo głębokie.
Matka wraca do salonu i stawia na stole półmisek z mięsem. Od
razu zauważa, na które zdjęcie patrzę.
- To już tyle lat... - wzdycha i wstaje obok mnie. - Widzisz,
synku, śmiejesz się, że martwię się o ciebie. Widzimy się
rzadko, a ty tak często wyglądasz zupełnie inaczej inaczej.
Czasami jesteś szczęśliwy, często zapracowany. Czasem zaniedbany,
a jeszcze kiedy indziej nieobecny. Ten obraz często pozostaje na
długo i czasem sama nie wiem, czy powinnam oczekiwać, czy raczej
bać się kolejnej zmiany. Zostawiasz tu coś z siebie, a mi trudno
jest odgadnąć, ile z tego, co mi pokazujesz, jest prawdą.
Spoglądam na nią i znów próbuję przywołać na twarz
pokrzepiający uśmiech.
- Nie wiem, ile szczerości jest w tej minie, a ile łez w błysku
oka. Ale nie jesteś już dzieckiem, nie zagrożę ci klapsem i nie
każę mówić prawdy. Jednak wszystko to, co czujesz... ja też to
czuję, w jakiś pokrętny, odległy sposób i nie mam komu o tym
opowiedzieć. Twój tata umarł tak dawno, a my zostaliśmy tu bez
niego, bez tego ogniwa, które łączyło nas w całość. A mimo
wszystko, chociaż go już nie ma i nie ma między nami tej więzi –
próbuję zaprotestować, ale unosi rękę i posyła mi znaczące
spojrzenie – mimo tego wszystkiego, ciągle nie możesz znaleźć
innego miejsca, w którym poczujesz się jak tutaj i nazwiesz domem.
Martwię się, jak długo będziesz tak błądził?
Przytulam ją bez słowa i delikatnie całuję w czubek głowy.
Dostrzegam siwe odrosty. Dociera do mnie, że nie zauważyłem
momentu, kiedy się zestarzała. Zawsze była matką, młodą i pełną
energii. A potem ojciec miał wypadek. I całe rodzinne ciepło
gdzieś wyparowało. Nie potrafiliśmy o tym porozmawiać. Naszym
trupem w szafie był trup.
Liceum spędzone w bursie, studia w innym mieście – wszystko to
jeszcze bardziej osłabiło nasze relacje. A ona zestarzała się tak
bardzo przez te kilka lat.
Czuję, jak zaczyna drżeć, więc obejmuję ją trochę mocniej.
Stoimy tak przez kilka chwil. W końcu odsuwa się i bez słowa znika
w kuchni. Kiedy po kilku chwilach wraca z sałatką, ma
zaczerwienione oczy. Udaję, że tego nie zauważam. Pewne rzeczy nie
zmieniają się przez lata, a niechęć do okazywania słabości jest
jedną z nich.
Siadamy do stołu. Nie wiem, co pachnie lepiej – mięso czy
smażone grzyby w śmietanie. A jednak po jedno i drugie sięgam
raczej przez grzeczność niż z chęcią. Zupełnie straciłem
apetyt. Mimo tego zaraz biorę od niej miskę z ziemniakami i również
nakładam trochę.
- Co to za dziewczyna? - pyta matka i jestem jej wdzięczny, że
sama zmienia temat. - Ta, z którą się wczoraj widziałeś?
- Ewa – odpowiadam, ukrawając niewielki kawałek mięsa. -
Poznałem ją w pierwszej pracy, zajmowała się grafiką.
- W tej agencji reklamowej? - dopytuje. Musi być jej naprawdę
nieswojo, skoro sama z siebie podtrzymuje rozmowę nad jedzeniem.
- Aha – przytakuję. - Bardzo sympatyczna dziewczyna. Dawno się
nie widzieliśmy, ale przedwczoraj coś mnie naszło, żeby do niej
zadzwonić. Ale – tym razem to ja unoszę lekko dłoń, dając do
zrozumienia, że ma mi nie przerywać – to nic z tego, o czym
myślisz. Nie będzie twoją synową.
Żadna nie będzie. Nie będziesz teściową, nie będziesz babcią.
Przepraszam, mamo.
- Twój tata podobno na początku uważał o mnie dokładnie to samo
– odpowiada z uśmiechem. - Sympatyczna dziewczyna, ale żaden
materiał na żonę. No i się zdziwił. Żebyś ty też się nie
zdziwił.
Dzwoni telefon. Przepraszam matkę i spoglądam na wyświetlacz.
Ewa.
Żebym się nie zdziwił.
Podnoszę głowę i posyłam matce pytające spojrzenie. Wzrusza
tylko ramionami i z uśmiechem sięga po leżący na kanapie obok
pilot od telewizora. Zanim wychodzę na balkon, słyszę głos
gospodarza Familiady.
- Halo? - rzucam do słuchawki.
- Nie dzwonię, żeby cię przeprosić – mówi Ewa. - Nawet tak
nie myśl. Dalej uważam, że zachowałeś się beznadziejnie i nie
powinieneś tak robić. Ale – zawiesza na moment głos i wiem, że
kolejne słowa przychodzą jej z trudem – chciałabym się jeszcze
z tobą zobaczyć. A wiem, że im dłużej zwlekałabym z tym
telefonem, tym mniejsze szanse, żebym w ogóle zadzwoniła.
I żebym odebrał, dopowiadam w myślach.
- Rozumiem – odpowiadam. - I doceniam to, naprawdę. Ale...
Jedna osoba, jedna rozmowa. Rafał, Robert, Ewa, matka, podliczam
szybko w głowie. Uświadamiam sobie, że nie ma już nikogo, z kim
chciałbym jeszcze porozmawiać. Lista osób, z którymi kiedyś
byłem blisko, skurczyła się tak niepostrzeżenie, jak
niepostrzeżenie zestarzała się matka. Byli i zniknęli.
Zastanawiam się i nie potrafię wymyślić nawet, kogo jeszcze
mógłbym w ogóle brać pod uwagę.
148. Liczba Dunbara. Tyle relacji jest w stanie utrzymać człowiek,
do tylu osób może dopasować zawód, kierunek studiów,
zainteresowania. Podstawowa jednostka armii w starożytnym Rzymie
liczyła około stu pięćdziesięciu żołnierzy. Społeczności
Amiszów również nie przekraczają tej liczby.
Zażyłych relacji potrafimy utrzymywać zdecydowanie mniej.
- Ale co? - Głos Ewy wyrywa mnie z zamyślenia.
- Nie, nic, żadnego ale. Jutro?
- Nie dasz rady dziś wieczorem?
- Nie. Przyjadę do ciebie jutro.
Zdaję sobie sprawę, że jest jeszcze jedna osoba, z którą
chciałbym się zobaczyć.
Kiedy wracam do pokoju, telewizor gra naprawdę cicho. Matka posyła
mi z kanapy znaczące spojrzenie. Żebyś się nie zdziwił.
~*~
Jest już szaro, kiedy docieram na podmiejski cmentarz. Świecą
tylko pojedyncze znicze, na większości grobów leżą zwiędłe
kwiaty. Jeżeli akurat nie zbliża się listopad, te miejsca nie mają
za grosz uroku.
Cmentarz jest duży, a groby stoją gęsto. Te wzdłuż głównych
alejek są ustawione w miarę równych rzędach, ale im dalej w głąb,
tym mniej porządku i ładu. Mimo tego, kiedy skręcam z chodnika,
ani na moment nie gubię się w tym labiryncie domów wspomnień.
Cmentarze nie powstają dla zmarłych. Nie są im do niczego
potrzebne. Istnieją, żeby żyjący nie mieli wyrzutów sumienia.
Żeby raz do roku mogli udawać, że wciąż pamiętają o tych, z
którymi musieli się rozstać. Zainteresowanie większości gaśnie
równie szybko, co wkład w zniczu. Zgniłe, uschnięte kwiaty
znalezione po roku przy grobie tylko na moment wbijają szpile w
sumienie.
Sam przez długi czas omijałem to miejsce. Po co iść w gości,
kiedy wiesz, że gospodarzy nie ma w domu? Regularnie zaglądam tu
dopiero od dwóch lat. Pierwszą wizytę na grobie ojca wymusiła na
mnie matka, kiedy przypadkowo przyznałem, że nie byłem u niego od
pogrzebu. Wtedy czułem tylko irytację i znużenie, a każde jej
spojrzenie na mnie ponad grobem, dodawało do tego złość.
Zupełnie nie wiem, dlaczego zdecydowałem się przyjść tu drugi
raz.
Od tamtego momentu nie minął miesiąc, w którym nie zajrzałem do
ojca. Nazywam to odwiedzaniem go, ale tak naprawdę zaglądam do
siebie. Niektórzy, żeby coś sobie poukładać, potrzebują usiąść
z długopisem i kartką i przelać myśli na papier. Inni biegają.
Rozmyślają nad barem. Odwiedzają przyjaciół albo psychologów.
Ja chodzę na cmentarz.
Kiedy ojciec żył, nigdy nie rozmawialiśmy poważnie. Wstydziłem
się przyznać do pierwszych miłości, było mi głupio powiedzieć,
że ktoś w szkole mnie prześladuje. Problemy rozwiązywałem sam.
Wystarczyło mi, że mogłem przyglądać się temu, co robi ojciec i
zastanawiać się, jak zachowałby się w sytuacji, w której ja się
akurat znajdowałem. Czasem, kiedy siedział obok, zajęty swoimi
sprawami, wyobrażałem sobie, że mówię mu o kłopotach.
Prowadziłem w myślach dialogi, w których doradzał mi i wskazywał
drogę.
Dziś, kiedy nie możemy już usiąść wspólnie na kanapie w
salonie, robię to samo nad grobem.
Przecieram ręką stojącą przy grobie ławeczkę i siadam. Jak
zawsze przez chwilę patrzę na tablicę informującą, że spoczywa
tu kochający mąż i ojciec. Jak w co drugim grobie. Znowu
zastanawiam się, po co to martwym. Napiszcie mi na nagrobku
„Uśmiechnij się!”.
Uświadamiam sobie, że mój grób pojawi się tu już za kilka dni.
Uśmiecham się krzywo, widząc oczyma wyobraźni własny pogrzeb.
Kto by przyszedł? Kto płakał? Zuzka, pierwsza dziewczyna? Rafał z
Robertem? Ewa? Ktokolwiek z byłej pracy? Widzę matkę, rzucającą
na trumnę pierwszą grudkę ziemi. Jej siostrę, Honoratę,
trzymającą się o krok z tyłu, wycofaną ale zawsze gotową służyć
wsparciem w razie potrzeby.
To nie byłby duży pogrzeb.
Jak to jest, tato? Umieranie boli? Zawsze myślałem, że moja
śmierć mnie nie obchodzi. Rzucałem komunały o lęku przed
śmiercią innych, ale nie przed własną. Pewnie dlatego, że zawsze
moja wydawała się tak odległa. Kiedy masz dwadzieścia lat, nie
myślisz o tym, że jutro może cię tu nie być. Wydaje ci się, że
jesteś nieśmiertelny, że młody wiek to naturalna bariera przed
końcem życia. Co z tego, że codziennie słyszysz o wypadkach, w
których giną dzieci. Co z tego, że na wojnach często walczą
młodsi od ciebie. Co z tego, że chorób się nie wybiera.
Przecież takie rzeczy przytrafiają się tylko innym.
Kiedy uświadomiłeś sobie, że to koniec? Miałeś przeczucie,
jeszcze zanim rozpędzona ciężarówka wypadła z podporządkowanej?
Zrozumiałeś to, gdy spojrzałeś pod jej olbrzymie koła? Sygnałem
był chrzęst zgniatanej karoserii czy trzask pękających kości?
Zdążyło zaboleć?
Spoglądam na zegarek. Dochodzi dziesiąta. Nieco ponad 72 godziny.
Nieco ponad 4320 minut.
Tik-tak, tik-tak.
Kiedy liczby stały się tak niewielkie, przestały być abstrakcją.
Sama śmierć stała się wymierna. Nieunikniona i wręcz osobowa.
Przerażająca.
To głupie, ale dopiero teraz zaczynam się bać. Jeszcze rano,
podczas rozmowy z Ewą, czułem tylko bezsens i zrezygnowanie. Jak
sportowiec, którego sparaliżowało. Jak pianista, który stracił
dłonie. Teraz czuję się jak żołnierz.
Bez naboi, bez noża, nagi. Rzucony w sam środek obozu wroga.
Skrzynia, w której się chowam, zaraz zostanie otwarta. Zaraz mnie
znajdą.
Kiedy wstaję z ławki, czuję na twarzy wilgoć. Zaczęło padać.
3.
U Ewy zjawiam się dopiero późnym popołudniem.
Drzwi otwiera ubrana w granatowe trampki, na ramieniu ma torebkę.
Nie wpuszcza mnie, zamiast tego sama wychodzi na klatkę schodową i
zamyka drzwi na klucz.
- Przyjechałeś autem? - pyta.
- Autobusem – odpowiadam.
Po powrocie z cmentarza marzyłem tylko o położeniu się do łóżka.
Szybko przekonałem się, że mimo strasznego wyczerpania, nie dam
rady usnąć. Wtedy przypomniałem sobie o leżącej na stoliku w
salonie lufce. Chociaż dilerka była już pusta, na ściance fifki
osadziło się jeszcze trochę żywicy.
Akurat tyle, żeby znużyła mnie senność. Akurat tyle, żebym
dziś nie był w stanie prowadzić samochodu. Mówią, że po
marihuanie nie ma kaca. Faktycznie, głowa mi nie pęka i mogę
normalnie jeść, ale ciągle czuję lekkie otępienie gdzieś z tyłu
głowy.
- To dobrze. Pojedziemy moim. - Chowa klucze do torebki i zbiega
przede mną po schodach. Przez parking przechodzi tak szybko, że
dopiero w samochodzie mogę się do niej odezwać.
- Co to za przejażdżka? - pytam, zapinając pas. - Mogłaś
uprzedzić, ubrałbym się jakoś lepiej.
- Myślałam o tym wszystkim, co mi przedwczoraj powiedziałeś.
Chciałabym ci coś pokazać – odpowiada i wkłada kluczyk do
stacyjki.
Czerwona Honda Civic zapala od razu i już po chwili włączamy się
do ruchu. Ewa jedzie dynamicznie, ale brakuje w tym pewności. Co
jakiś czas spoglądam na nią nieufnie. Trzyma się bardzo blisko
zderzaka jadącego przed nami Nissana. Na światłach omal w niego
nie uderza.
- Wszystko w porządku? - przerywam milczenie.
- Jasne, a dlaczego? - pyta, uśmiechając się sztucznie. - Za
ostro zahamowałam?
Zanim zdążę odpowiedzieć, zmieniają się światła i Ewa rusza.
Wgniata mnie w fotel, kiedy gwałtownie zjeżdża na lewy pas i
wyprzedza tamtego Pickupa. W bocznym lusterku widzę, jak sznur
samochodów zostaje coraz bardziej w tyle.
Wyjeżdżamy z miasta. Droga przed nami, na szczęście, jest pusta.
- Ewa, zwolnij trochę. - W końcu strach bierze górę nad ego. -
Tu jest do dziewięćdziesięciu – dodaję.
Prędkościomierz wskazuje niemal sto pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę.
- Boisz się? - pyta nagle, spoglądając na mnie. - Przecież nic
ci się nie stanie. Dziś piątek.
- A co, w piątki wypadki mają tylko niebieskie auta? - staram się
zażartować, chociaż z każdą chwilą jest mi coraz mniej do
śmiechu. Jak na złość zaczęło padać.
- Nagle przestałeś wierzyć, że śmierć przyjdzie po ciebie
dopiero w niedzielę?
Więc o to jej chodzi. Na moment zamykam oczy i kilka razy oddycham
głęboko. Kiedy znów unoszę powieki, zauważam, że wskazówka
prędkościomierza znajduje się już przy stu siedemdziesięciu.
- Ewka, zwolnij – proszę. - Rozumiem, co chcesz mi udowodnić.
Udało ci się, okej, możesz się zatrzymać.
Nie spogląda na mnie. Unosi tylko kącik ust i przyspiesza jeszcze
bardziej.
- Ewa – powtarzam jej imię jak mantrę, która może nas
uratować. - Ewa, zwolnij, naprawdę. Dopięłaś swego, boję się,
okej? Boję się, że się tu rozbijemy. Masz rację, że to
wszystko, co ci ostatnio powiedziałem, to bzdury. Uroiłem sobie
coś. Ewa, do jasnej cholery!
Ostatnie słowa krzyczę, kiedy zjeżdżamy na przeciwległy pas.
~*~
Kiedy
siedzisz w rozpędzonym do dwustu kilometrów na godzinę, pędzącym
pod prąd samochodzie i w gęstych strugach deszczu za przednią
szybą widzisz tylko reflektory nadjeżdżającej z naprzeciwka
ciężarówki, nie myślisz o niczym innym.
Albo
myślisz o wszystkim.
Na
moment odrywam wzrok od świateł dwudziestopięciotonowej śmierci i
spoglądam w lewo, na siedzącą za kierownicą Ewę.
Siedzi
sztywno, jej wyprostowane plecy nie dotykają oparcia. Kurczowo
ściskające kierownicę dłonie aż pobladły. Nie odrywa wzroku od
widoku przed nami.
Zastanawiam
się, czy w ostatnim momencie przestraszy się i zaciśnie powieki.
Zerkam
w przednią szybę, reflektory wydają mi się wielkie jak dwie
komety, które za chwilę zderzą się z moim światem. Za pięć
sekund.
Przebiega
mi przez myśl, że to wszystko nie może być realne. Nic nie
wygląda tak, jak miało wyglądać. Mam jeszcze trzy dni. Nie
zrobiłem tylu rzeczy. Zmarnowałem cały ten czas. No i, cholera,
przecież Ewa to normalna dziewczyna.
Myśli
gnają przez głowę szybciej niż my przez krajówkę.
Znów
wbijam spojrzenie w Ewę. Lekko przymrużyła oczy.
Cztery
sekundy. Jej klatka piersiowa unosi się i opada szybko.
Trzy
sekundy. Ściskające kierownicę ręce zaczynają się lekko trząść.
Dwie
sekundy. Przechyla lekko głowę. Jak pies wpatrujący się w ciebie
z zainteresowaniem.
Sekunda.
Uśmiecha się.
Teraz.
Spodziewam
się uderzenia, wstrząsu, bólu. Zamiast tego docierają do mnie
dźwięk klaksonu, ryk silnika, pisk opon. W bocznej szybie, za głową
Ewy, dostrzegam przejeżdżającą ciężarówkę. Naczepa mija nas
dosłownie o milimetry. O ułamki milimetrów.
Nagle
uświadamiam sobie, że powinienem zacząć krzyczeć. Uwięziony w
gardle głos wyrywa się potężniej niż kiedykolwiek do tej pory.
Krzyczę,
żeby się zatrzymała. Żeby zjechała na prawy pas. Żeby pozwoliła
mi wysiąść i zabijała się sama. Uśmiecha się tylko i mocniej
dociska pedał gazu. Silnik ryczy, jakby przekrzykiwał się z
łomotem deszczu i przeszywającym gwizdaniem wiatru.
Ewa
włącza radio. A ja niemal płaczę, uświadamiając sobie, że
wcale nie musiałem zapraszać jej wtedy do pubu. I wcale nie musiało
mnie tu być.
Przyspieszamy.
Przy takiej prędkości droga zdaje się zwężać.
Przy takiej prędkości najdrobniejsza utrata panowania nad
kierownicą może skończyć się tragedią.
Kiedy wpadasz w poślizg, najważniejsze jest odzyskanie
przyczepności. Dociskanie hamulca do końca na nic się zdaje,
podobnie jak skręcanie kół w drugą stronę. Pulsacyjne hamowanie
i odbicie kierownicą w tę stronę, w którą cię znosi, może
uratować życie.
Szybko dociera do mnie, że Ewa nie zdaje sobie z tego sprawy. Kiedy
jednak auto zaczyna tańczyć na mokrej nawierzchni, a zaraz potem
przebija barierki i przelatuje nad rowem, jest już za późno, żeby
jej to wyjaśnić.
2...
1.
Najpierw pojawiają się kolory. Żółty, czerwony i niebieski na
tle czerni. Pulsują pod zaciśniętymi powiekami. Kiedy kilka chwil
później dołącza do nich ból, kolory rozbłyskują jak pulsary.
Czuję rytmiczne pulsowanie czaszki i spierzchnięte, napuchnięte
usta. Lewy policzek kłuje, jakby ktoś wbijał w niego dłuto. Poza
tym nie czuję nic.
I to przeraża mnie najbardziej.
Dźwięki są przytłumione i dobiegają jakby z oddali. Jednostajny
szum, zakłócany rytmicznym pikaniem. Kroki w oddali. I jakaś
rozmowa całkiem blisko. W pierwszej chwili nic nie rozumiem,
oddzielenie poszczególnych słów zajmuje mi trochę czasu. W końcu
rozpoznaję zachrypnięty, roztrzęsiony głos matki i zaczynam
pojmować, co mówi.
- Niewiele powiedzieli – mówi matka. - Sami nie są pewni. -
Milczy co jakiś czas i pojmuję, że rozmawia przez telefon. - Na
pewno nogi, nie wiemy, co z rękoma. Tak, kręgosłup... Jeszcze się
nie wybudził, to już drugi dzień, ale to podobno normalne. - Tym
razem przerwa jest dłuższa. - Tak – mówi w końcu matka, a w jej
głosie słyszę czystą nienawiść. - Ma szczęście, bo gdyby nie
to, sama bym ją zamordowała.
Ewa. Zaczyna do mnie docierać, co się dzieje. Gdzie i dlaczego się
znalazłem. Próbuję się odezwać, ale zamiast słów z moich ust
wydobywa się tylko nieskładny jęk. Wystarcza.
- Muszę kończyć – mówi matka. - Zadzwonię, kiedy dowiem się
czegoś więcej.
Kiedy otwieram oczy, pochyla się nade mną. Widzę, jak jej na jej
zmartwioną twarz w jednym momencie wypływa ulga. W oczach szklą
się łzy.
- Synku – mówi. - O Boże. Tak się martwiłam.
Staram się uśmiechnąć, ale to za duży wysiłek. Policzek
przeszywa ból, rana na wardze pęka. Zamiast uśmiechu, na twarzy
mam teraz nieprzyjemny grymas.
Do oczu matki wraca troska. Widzę ją, bladą i zmęczoną, na tle
białego sufitu. Gdzieś z tyłu nieprzerwanie pracuje szpitalna
aparatura.
- Pamiętasz, co się stało? Nie, nie odpowiadaj. Miałeś wypadek.
Ta Ewa... prowadziła. Prowadziła jak wariatka, jechaliście bardzo
szybko. Straciła kontrolę nad autem i wypadliście z drogi. Przez
barierki i rów, na drzewo.
- Ewa – wykrztuszam. Nie poznaję własnego głosu.
- To nie twoja wina, kochanie. Nie twoja.
Unosi moją dłoń do ust i całuje delikatnie. Potem głaszcze mnie
po niej. Nic nie czuję.
- Czy... - Nie potrafię powiedzieć więcej, ale nie muszę. Cisza
dopowiada pytanie.
- Nie żyje. - Pauza. Miejsce na niewypowiedziane cieszę się.
- To nie twoja wina. Nie obwiniaj się, kochanie. Nie mogłeś nic
zrobić, przecież o tym wiesz. Całe szczęście, że z tobą w
porządku.
W porządku. Chryste. Nie czuję nóg, nie czuję rąk. Nie mogę
poruszyć głową. Każde wypowiadane słowo pali mnie żywym ogniem.
Nawet mruganie oczami jest męką. Wszystko jest w porządku.
A Ewa nie żyje.
Opuszczam powieki. Głos matki jest coraz odleglejszy. Kolory
zlewają się w jeden, potem znikają w czerni.
~*~
Gdy budzę się ponownie, nie dostrzegam matki, ale regularne
pochrapywanie sugeruje, że usnęła na krześle przy łóżku. Głowa
boli mnie jeszcze bardziej. Czy nie podali mi leków przeciwbólowych?
Sparaliżowanemu nie przysługują, skoro i tak cierpi zdecydowanie
mniej?
Sufit nade mną jest irytująco biały. Ani jednej ryski, plamki.
Żadnej łażącej po nim muchy, na której można by skupić wzrok.
Nic. Tylko myśli.
Ewa nie żyje. Czy to możliwe, żeby cały czas chodziło o nią?
Sprowadziłem na nią śmierć, przez przekonanie, że to ja umrę? A
może dzieląc się z nią wszystkim, przerzuciłem to na nią? Czy
ją zabiłem, nawet jeśli to nie ja siedziałem za kierownicą?
Nie. Matka mówiła, że przespałem dzień. Jest niedziela. Ewa nie
żyła wcześniej. To nie ta śmierć. Moja ciągle na mnie czeka.
Jezu.
Ta myśl sprawia, że znów czuję więcej niż tylko głowę. Czuję
ból, silne kłucie w klatce piersiowej i lewej ręce. Chcę zbudzić
matkę, ale potrafię wydobyć z gardła tylko ciche jęki. Słyszę,
jak aparatura, do której jestem podłączony, zaczyna krzyczeć za
mnie. Pikanie jest głośniejsze i częstsze. Matka budzi się.
Słyszę pisk przesuwanego po posadzce krzesła. Przez chwilę
dostrzegam ją w polu widzenia. Jej twarz, przerażoną. Potem jej
włosy, kiedy odwraca się i gdzieś biegnie.
Hałas maszyn staje się nie do zniesienia.
Zagłusza je głośne bicie leżącego na ziemi zegara. Na tarczy
świeci się sześć jednakowych cyfr.
Sześć zer.