niedziela, 1 listopada 2015

James Patterson - Pamiętnik pisany miłością

Recenzja #41 Pamiętnik

O rany. Terminy gonią, więc nie miałem specjalnie czasu na porządny research i znalezienie czegoś, czego czytanie byłoby przyjemnością. Przejrzałem, co tam stoi w domu na półce i z pewnym zaskoczeniem natknąłem się na Pamiętnik pisany miłością. Posłałem mamie wymowne spojrzenie. Co jak co, ale romansidło o tak kiczowatym tytule? Serio? Trochę się wywstydziła, a potem wyraziła kondolencje, że będę musiał to czytać. Zachciało się, kurna, wyzwań.



Katie ma już wystarczająco dużo lat i wystarczająco mało faceta, żeby nazywać się starą panną. Wtedy jednak poznaje Matta, mężczyznę, który zawraca jej w głowie i wydaje się najlepszym człowiekiem pod słońcem. Nagle jednak, ni stąd, ni zowąd, postanawia ją rzucić. A że rzucanie, widać, mu się spodobało – następnego dnia podrzuca jej pod drzwi pamiętnik. Pisany miłością, tak nawiasem mówiąc.

I tak na dobrą sprawę w tym momencie zaczyna się nasza historia. Okazuje się, że Matt miał żonę, Suzanne i to właśnie ona jest autorką tego pamiętnika. Pisała go do swojego – oraz, ku przerażeniu Kate, Matta – syna, Nicka. Tak o, żeby młody miał fajny prezent od mamy w przyszłości. Bardzo dobry pomysł, jeśli mam być szczery, ale wykonanie – paskudne. Jednym momentem, który aż mnie zabolał, zdążyłem się już podzielić na fanpejczu. Tutaj zacytuję drugi (strona siedemdziesiąta czwarta, gwoli poprawności bibliograficznej):

Podszedł do mnie, po czym powoli, z rozwagą przyciągnął mnie do siebie. Czułam, jak rozpina na plecach guziki mojej bluzki. Dostałam gęsiej skórki. Palce Matta powędrowały w dół, na moje krzyże, po drodze delikatnie mnie pieszcząc. Zdjął ze mnie bluzkę. Patrzyłam, jak jasny skrawek materiału frunie na podłogę.
Stałam blisko Matta, ledwo oddychając. Czułam, że jestem lekko oszołomiona, działam jak w transie.
Zsunął dłonie na moje pośladki. Potem odchylił mnie do tyłu i delikatnie położył na łóżku. Obserwowałam go w świetle księżyca. Był piękny. Jak do tego doszło? Dlaczego nagle spotyka mnie takie szczęście?
Położył się na mnie jak kołdra w zimną noc. Nic więcej na ten temat nie powiem ani nie napiszę.

Pomińmy, że „mnie” stanowi jakieś pięćdziesiąt procent tej wypowiedzi. Autor czy tłumaczka nawalili, okej, ale można też się uprzeć, że to celowa stylizacja – przecież Suzanne nie jest pisarką i może tak kaleczyć język. Ale, kurna, jest matką. Pisze do syna. I serio raczy go czymś takim? Przecież młody ma na imię Nicky, a nie Edyp.

Mamy więc do czynienia z nieco patologiczną relacją rodzicielską. Ale jak tam wypada Pamiętnik pisany miłością jako całość? Autor: James Patterson. Posuwam się pewnie za daleko, ale nieco przywołuje na myśl Roberta Pattinsona. Od niego tylko krok do Zmierzchu. I w tym momencie nasz ciąg zaczyna nabierać sensu. James Patterson i Zmierzch mają coś wspólnego. I to coś wiąże się ze słowami paskudna, naiwna, historia oraz miłosna. Jesteście w stanie zbudować z tego epitet?

Całość jest tak niesamowicie przewidywalna, że to aż straszne. Bohaterowie to idealni ludzie, właściwie pozbawieni jakiejkolwiek skazy. Jedliście kiedyś nutellę z czekoladą, miodem, cukrem i bezami? Ja też nie, ale strzelam, że to mniej więcej ten sam poziom słodyczy, co Pamiętnik pisany miłością. Do porzygu. A zwrot akcji, który chyba miał zaskakiwać i szokować, jest tak naprawdę wyczekiwany od pierwszych stron. I tylko jeden mały szczegół może odrobinę chwycić za serce – mnie zasmucił, serio – ale zaraz znowu wracamy do słodko-pierdzących klimatów i festiwal wymiotów zaczyna się na nowo.

Najgorsze jest to, że to chyba nie jedyna taka książka, co? Ludzie tak piszą... a inni to czytają? Że tak sobie pozwolę na westchnieniową klamrę kompozycyjną – rany...

Tytuł: Pamiętnik pisany miłością
Autor: James Patterson
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 2001
ISBN: 8373111859
Liczba stron: 207