Nie
chciałbym, żeby ten wpis brzmiał jakoś przesadnie patetycznie i
wzniośle, bo od patosu tylko krok do groteski. A nie chcę robić
groteski z odejścia jednego z moich ulubionych pisarzy. Wczoraj
zmarł Terry Pratchett. I myślę, że nie będę Wam opowiadał, jak
bardzo to smutne. Zamiast tego opowiem, jak to dobrze, że przeżył
te sześćdziesiąt lat z okładem i napisał wszystko, co napisał.
Na wypadek, gdyby zaglądali tu ludzie, którzy o Świecie Dysku
nigdy nie słyszeli.
O tym,
że fantastyka to idealne narzędzie do mówienia o rzeczywistości,
wie każdy, kto ją czytuje. Pratchett był w tym absolutnym
mistrzem. Szydził ze świata, przedstawiał go w krzywym
zwierciadle, trafnie i celnie punktując wszystkie jego
niedoskonałości i absurdy. Stworzył swoje własne uniwersum, w
którym przez ocean kosmosu płynie Wielki Żółw, na którego
skorupie stoją Cztery Słonie, na nich zaś wspiera się Dysk.
Owszem, Dysk. Przecież okrągły świat nie miałby sensu, wszyscy
by z niego spadali. Dokąd płynie Żółw i co będzie, kiedy już
dopłynie – tego nie wie nikt.
Kilkadziesiąt
książek Pratchetta odpowiada natomiast na pytanie, co działo się,
kiedy tak sobie płynął. A działo się dużo. I śmiesznie. To
chyba jedyny autor, przy lekturze którego notorycznie wybuchałem
śmiechem. A także jeden z nielicznych, który potrafił zmusić do
trzeźwiejszego spojrzenia na świat.
Wchodzę
w patos, a miałem tego uniknąć, więc chyba czas zbliżać się ku
końcowi. Kto z Was jeszcze nie miał okazji – sięgnijcie po
Pratchetta, serio. I nie zrażajcie się pierwszą książką,
najlepiej weźcie od razu dwie. Wydaje mi się, że do niego trzeba
dojrzeć. Nie w sensie intelektualnym, chociaż w takim oczywiście
też, chodzi mi raczej o oswojenie się z tymi książkami. O zdanie
sobie sprawy, że za często głupkowatymi fabułami kryje się coś
znacznie więcej. I warto to odkryć.
–
JAK SIĘ NAZYWA TO UCZUCIE W GŁOWIE, UCZUCIE
TĘSKNEGO ŻALU, ŻE RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE NAJWYRAŹNIEJ SĄ?
–
Chyba smutek, panie. A teraz...
–
JESTEM ZASMUTKOWANY.